Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo
bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny

Zbigniew Herbert - Przesłanie Pana Cogito

czwartek, 18 maja 2023

Wspomnienia więzienne Jana Prokopowicza

W dniu 28 kwietnia 1950 roku o godzinie czwartej rano domy większości członków DAK zostały otoczone przez żołnierzy rzeszowskiej  jednostki KBW, MO, UB i nastąpiły aresztowania. Jak one wyglądały  z bliska, najlepiej jest mi opowiedzieć na własnym przykładzie i w oparciu o to, co widziałem owego dnia. Wszystkie aresztowania były prowadzone według tych samych zasad i sposobów wypróbowanych i dokładnie sprawdzanych przez NKWD. Tego pamiętnego dnia z uwagi na ciasne mieszkanie spałem na strychu. W pewnym momencie usłyszałem płaczliwy głos mojej Mamy: „Jasiu, wstań". Usiadłem na pościeli i zobaczyłem, że w otworze strychowym stoi na drabinie w koszuli moja Mama. Powiedziała, abym zszedł, bo ktoś przyszedł do mnie. Wstałem więc i zacząłem schodzić po drabinie w dół. Gdy byłem w połowie wysokości między strychem a posadzką sieni, z dwu stron przystawiono mi pistolety maszynowe pod pachy i polecono, abym schodził powoli, bo będą strzelać.

Popatrzyłem w dół i stwierdziłem, że w sieni stoi kilku żołnierzy z bronią gotową do strzału. Zszedłem więc i pytam: „Co to wszystko ma znaczyć?". W odpowiedzi zostałem uderzony w twarz i zapytany, gdzie mam ukryty pistolet. Gdy oświadczyłem, że nie mam żadnego pistoletu, zostałem uderzony drugi raz na rozkaz mężczyzny w cywilnym ubraniu, który, jak szybko się zorientowałem, był tu nie tylko szefem, ale i tym od zadawania pytań i od bicia. Na jego rozkaz zostałem przez dwu żołnierzy wyciągnięty z sieni na podwórze. Mamę już wcześniej brutalnie wepchnięto do izby. Na podwórku zobaczyłem dalszych żołnierzy i dwu sąsiadów Franciszka Ziobro i Bolesława Leśniaka, których przyprowadzono, aby byli świadkami przy przeprowadzaniu rewizji. Cywil wydał polecenie żołnierzom, aby przeprowadzili szczegółową rewizję, a sam wyjął pistole TT, odbezpieczył demonstracyjnie i zwracając się do mnie, powiedział „Nie próbuj uciekać, bo wszystko jest obstawione, a w razie jakiegokolwiek nagłego ruchu z twojej strony strzelam bez ostrzeżenia". Następnie przywołał mojego Ojca i rozkazał, by dać mu klucze do nowego domu tam, każąc mi iść przodem. 

Otworzył drzwi do warsztatu stolarskiego, który mieścił się w suterenie domu, wprowadził mnie i zamknął drzwi od wewnątrz. Już wcześniej na podwórzu starego domu rozpoznałem, że cywilem tym był Ludwik Kozdra, który pochodził z Wysokiej Strzyżowskiej. Znałem go już kilka lat wcześniej jako ucznia Uniwersytetu Ludowego, którego siedzibą był pałacyk Dydyńskich, usytuowany tam, gdzie Stobnica wpada do Wisłoka. Tu władza „ludowa" kształciła swoje kadry wybrane spośród tych, którzy nie mieli chęci lub głowy do nauki w normalnym wymiarze czasu. Tu nauka nie miała zasadniczego znaczenia. Najważniejszym wymogiem przyjęcia było pochodzenie i przynależność do „postępowych", w rozumieniu nowej władzy, organizacji młodzieżowych, głównie ZMP i ZMW. Ci młodzi ludzie byli w krótkim czasie przygotowywani do zajęcia ważniejszych stanowisk w hierarchii władzy. Wyuczone umiejętności wychowanka tego uniwersytetu miałem okazję poznać na własnej skórze. Wychowawcy tej uczelni widocznie doszli do wniosku, że najlepiej nadaje się on do pracy w UB, bo tam go zakwalifikowali. Tu wystarczyło mieć zdrowe ręce i „gorące serce” do walki z wrogami „władzy ludowej", których w Polsce było ponad 95%. A że serce do walki miał, to muszę potwierdzić. Pierwsze moje przesłuchanie rozpoczął już w warsztacie mojego Taty od oświadczenia, że organizacja jest wsypana, że UB już wszystko o mnie wie, a moim obowiązkiem jest do wszystkiego się przyznać, oddać broń i podać adresy kolegów. Na moje oświadczenie, że nie mam broni i nie należę do żadnej organizacji, zostałem uderzony tak silnie pistoletem w twarz, że upadłem tyłem na stojący za moimi plecami stół stolarski, a z szeroko rozciętej o zęby wargi puściła się obficie krew i zalała mi koszulę od brody do pasa. Nie zrobiło to na przedstawicielu „władzy ludowej" żadnego wrażenia, kontynuował pytania i stawiał zarzuty „argumentując" je kopniakami, gdzie popadło, i wyszarpywaniem całych garści włosów z mojej bardzo bujnej czupryny. Kiedy zorientował się, że nic ode mnie się nie dowie, zrezygnował z dalszego przesłuchania, dodając, że w Rzeszowie na UB wszystko sobie przypomnę. Odemknął drzwi i polecił mi iść do domu mieszkalnego. Zaproponowałem mu, że umyję sobie umazaną we krwi twarz i zdejmę koszulę całkowicie czerwoną z przodu. Przechodziliśmy w tym momencie obok studni. Ludwik Kozdra nie wyraził jednak zgody i wprowadził mnie do izby takiego umazanego we krwi. Mama na mój widok zemdlała, a najmłodsza siostra, Genia, która siedziała przestraszona w łóżku, wybuchła głośnym płaczem i schowała się pod pierzynę. Tato tylko z pozornym spokojem w głosie zapytał tego osobliwego przedstawiciela władzy ludowej: „Co on zrobił takiego, że go pan tak zmasakrował?". Dowiecie się o tym, tylko w swoim czasie, ojczulku odpowiedział uroczyście i z satysfakcją. Ja już wcześniej, nie zważając na ostrzeżenia będącego w izbie żołnierza, podbiegłem do wiadra z wodą i zacząłem nakrapiać twarz Mamy, aby ją doprowadzić do przytomności. Gdy otworzyła oczy, Kozdra polecił mi się umyć i przebrać, a gdy to zrobiłem, kazał mi usiąść na krześle z rękami na kolanach, a żołnierzowi KBW nakazał nie spuszczać mnie z oka. Sam wyszedł z mieszkania i już go więcej tego ranka nie widziałem. Z późniejszych relacji dowiedziałem się, że poszedł aresztować mojego kolegę Emila Chlebickiego, który mieszkał w bliskim sąsiedztwie. W tym czasie kilku żołnierzy KBW, którymi dowodził młody, czarny podporucznik, dokładnie poprzewracało wszystko, co było w mieszkaniu i zabudowaniach gospodarczych. Gdy skończyli swoją ciężką pracę, skuli mi ręce do tyłu kajdankami i popędzili piechotą do szosy, gdzie czekały samochody wojskowe. Pamiętam jeszcze, że po wyjściu z domu podporucznik dał znak ręką i z zarośli strumyka płynącego z lasu zaczęli wychodzić wojskowi, którzy stali w obstawie. Wyliczyłem, że aby aresztować osiemnastoletniego chłopaka, potrzeba było aż jedenastu ludzi. Dowieziono mnie samochodem do granicy między Godową i Strzyżowem (obok Krzyża). Tu stało kilka samochodów wojskowych z wystawionymi karabinami maszynowymi, z lufami nad kabinami (szoferkami) samochodów. Pierwszym moim skojarzeniem było, że gdzieś wcześniej już taką scenę widziałem i przypomniałem sobie dzień pacyfikacji przez Niemców Godowej w czerwcu 1944 roku. Na szosie wtedy także stało dużo ciężarówek i nad każdą kabiną wystawały lufy karabinów maszynowych. Na tamtych samochodach zieleń była jakby jaśniejsza i na drzwiczkach wymalowane były swastyki, a dziś na tych samochodach widniały białe orły, tyle, że bez korony. Na jednym dużym samochodzie, na który mnie wpędzono, siedziało już kilku kolegów z DAK. Jeden drugiemu siedział pomiędzy nogami, a nogi pierwszego były zaplecione między nogami drugiego i dopiero trzeci siadając między nogami drugiego, mocno przyciskał końce nóg pierwszego. Była to nowa metoda męczenia ludzi, zapożyczona od „przyjaciół" z NKWD. Siedząc na samochodzie, byliśmy ciągle gnębieni przez pilnujących żołnierzy, którym młody porucznik polecił tak opiekować się nami, żeby nam się nie nudziło do samego Rzeszowa.

Nigdy nie zapomnę, jak kilka minut po mnie przyprowadzono kolegę Janka Matłosza i po usadowieniu go pomiędzy moimi nogami, cywil z UB, który go aresztował, oświadczył w formie przechwałki swoim kolegom po fachu: „Wyobraźcie sobie, jego kurwa matka nie chciała go dać z domu". Tego Janek nie wytrzymał i powiedział głośno i dobitnie: „Kurwa to na pewno twoja matka, a moja to najlepsza Mama na świecie". Wściekłość tego ubowca nie miała granic: skopał siedzącego Janka (przy okazji i moim nogom się dostało), uderzył go z obu stron po twarzy i wydał rozkaz żołnierzom, aby nim szczególnie się opiekowali w czasie drogi. Ta opieka, którą oni nazywali „rozweselającą", polegała na mocnym uderzeniu metalowym wyciorem od karabinu w głowę, a uderzony miał odgadnąć, kto go uderzył.

Po dojechaniu na ulicę Jagiellońską w podwórze WUBP w Rzeszowie wszyscy mieliśmy zupełnie niewładne nogi, a kolega Matłosz ponadto poprzecinaną skórę na głowie. Na polecenie: „Wysiadać!" nikt się nie podniósł, bo nogi odmówiły posłuszeństwa. Byliśmy więc ściągani przez żołnierzy z samochodu na betonowy dziedziniec i dopiero po chwili, gdy ścierpnięcie nóg minęło, przechodziliśmy do aresztu śledczego WUBP. Tu po dopełnieniu rutynowych formalności, takich jak odebranie rzeczy znajdujących się w ubraniu, dokładna rewizja osobista, wykonanie zdjęć w różnych ujęciach, zdjęcie linii papilarnych, wyciągnięcie sznurówek i paska ze spodni, natychmiast przystąpiono do indywidualnych przesłuchań. Po tych pierwszych przesłuchaniach, trwających, zależnie od pełnionych funkcji w organizacji, od jednej doby do dwóch, ogromnie skatowanych, a przy tym głodnych i sprowadzono nas do piwnic, gdzie każdego osobno upychano do cel. Wyjątek zrobiono tylko w stosunku do naszych koleżanek z DAK, bo było ich pięć, a cel kobiecych tylko trzy, dlatego do dwu cel wpuszczono po dwie z naszych dziewcząt. Cele były różne od pojedynczych do sześcio- i więcej osobowych. Miały one wszystkie jedną wspólną cechę były bez okien, bez jakiejkolwiek wentylacji i kanalizacji, a przy tym zawsze maksymalnie przepełnione, do tego stopnia, że spać można było tylko na jednym boku. Gdy zachodziła konieczność przekręcenia się na drugi bok, to musieli się przekręcać wszyscy więźniowie równocześnie. Do spania służyła prycza, pomysłowo zbita z kilkunastu surowych, wąskich desek, które po wyschnięciu powyginały się w różne strony, tworząc powierzchnię bardzo nierówną. Na pryczy tej nie było żadnych sienników. Nic dziwnego, że już po kilku nocach więźniowie mieli sinobrązowe odleżyny na bokach. Za przykrycie służyły szczątki podartych koców. Potrzeby fizjologiczne załatwiało się do dużego, blaszanego i ogromnie śmierdzącego „kibla", który stał w kącie każdej celi. Ponadto więźniowie nad kiblem myli się i wyrzucali do niego wszystkie niejadalne pozostałości jedzenia. Trwała w nim ciągła fermentacja, opróżnia można go było tylko raz na dobę, o godzinie szóstej rano. Jedzenie oprócz tego, że było go bardzo mało, było ohydne. Chleb razowy zawsze z ogromnym zakalcem (maleńka ćwiartka na dobę) i pół litra gorzkie czarnej kawy zbożowej. Zupy to przede wszystkim brukiew i rzadziutki kapuśniak (zawsze z karaluchami ogromnych rozmiarów), lekko podsypany kaszą jęczmienną.

Warunki bytowe były jednak tylko nieznaczną uciążliwością w stosunku do tortur fizycznych i psychicznych, stosowanych przez sadystycznych oprawców rzeszowskiego UB. Tu wracam ponownie do moich przeżyć osobistych, bo pamiętam je najlepiej, a wiem z późniejszych opowiadań członków DAK, że były podobne do tych, jakie przeżywali wszyscy dakowcy. Cela nr 4, do której mnie wieczorem wpuszczono (nie pamiętam którego dnia po aresztowaniu), wywarła na mnie bardzo nieprzyjemne wrażenie. Gdy klucznik otworzył drzwi, w celi stało w szeregu na baczność sześciu nieogolonych, brudnych (trzech z nich bardzo posiniaczonych na twarzy) i trupio bladych ludzi. Zawieszona w kącie na ścian bardzo słaba żarówka sprawiała, iż panował półmrok. Wokół roznosił się nieprzyjemny zapach. Dozorca więzienny zwrócił się do komendanta celi powiedział: „Macie tu nowego, więc go nauczcie regulaminu". Po z mknięciu drzwi szybko usiadłem na brzegu pryczy, bo ledwo trzymałem się na nogach. Poczułem, że w pomieszczeniu, w którym się znalazłem jest bardzo chłodno, a ja byłem bardzo słabo ubrany. Po chwili podszedł do mnie komendant celi i zapytał szeptem: „Skąd jesteś?" Odpowie ziałem, że ze Strzyżowa, a raczej z Godowej koło Strzyżowa. Tyle wypowiedziałem te słowa, drzwi celi otworzyły się i dozorca wskazując na mnie dużym kluczem powiedział: „Wyskakiwać!" Gest był tak wymowny, że zrozumiałem, o co chodzi, i wyszedłem na korytarz. Dozorca poprowadził mnie do bramy wyjściowej z piwnicy do górnych kondygnacji budynku i po jej otwarciu przekazał mnie stojącemu z tamtej strony bramy facetowi w cywilnym ubraniu, który z wielce gburowatą miną, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i nakazał mi iść przed sobą klatką schodową na pierwsze piętro. Podprowadził mnie pod jeden z wielu pokoi i polecił mi wejść. Wchodząc do pokoju, zobaczyłem, że za biurkiem siedzi mój dobry „znajomy" Ludwik Kozdra i drugi, obcy dla mnie człowiek. Kozdra uśmiechnął się ironicznie i oświadczył urzędowo: „Teraz już jesteście na wydziale operacyjnym WUBP w Rzeszowie i tu trzeba wszystko śpiewać, o co tylko zapytamy, bo tu dysponujemy przeróżnym sprzętem, nawet i sportowym, co bardzo pomaga w przypominaniu różnych, bardzo często nagle zapomnianych okoliczności. Śledztwo z wami będzie prowadził mój kolega, a on umie sobie bardzo dobrze radzić z wrogami władzy ludowej". Po wygłoszeniu tej mowy pożegnał się i wyszedł.

Nowy oficer śledczy (jak się wiele lat później dowiedziałem, nazywał się Mieczysław Kalemba) na wstępie przedstawił mi aktualną sytuację. mówiąc, że wiedzą wszystko o organizacji DAK, ponieważ w czasie rewizji znaleźli całe archiwum, interesują ich tylko pewne szczegóły, jak: placówka na Śląsku, którzy nauczyciele, księża czy może jeszcze ktoś inny z zewnątrz podsunął nam myśl założenia organizacji, jaką posiadaliśmy broń i gdzie ona jest ukryta. Stwierdził potem: „Jak się tego dowiemy, to śledztwo pójdzie bezboleśnie”. Niestety, nie było nikogo, kto by nas namówił do założenia organizacji, o placówce na Śląsku też nie mogli się dowiedzieć, a o posiadanej broni tym bardziej. Zaczęło się więc tak zwane wydobywanie zeznań, które polegało na przetrzymywaniu mnie w pokoju śledczym od godzin wieczornych pierwszego dnia, przez dwie noce i dwa dni bez przerwy. W czasie tych długich nocy i dni byłem ciągle bity, kopany i torturowany przeróżnymi sposobami, jak wkładanie czubków palców w felce i naciskanie na nie skrzydłem drzwi. Pomocnicy śledczego kładli mnie na brzuchu na kanapie i uderzali całą długością leszczynowych kijków od nart, które stały w kątach większości pokoi na wydziale operacyjnym. Pozostawiały one sine pręgi na ciele, od pięt aż po szyję. Gdy traciłem przytomność, pomocnicy wlekli mnie do łazienki i całego polewali wodą. Przedstawiciele praworządności „władzy ludowej" zmieniali się co kilka godzin, bo byli zmęczeni i zdenerwowani a ja byłem ciągle ten sam, słaniający się na nogach, śpiący, głodny i ciągle ogromnie spragniony. Nie jestem pewny, ale chyba w trzecim dniu po aresztowaniu, w godzinach wieczornych, odwiedził dakowców sam towarzysz naczelnik aresztu WUBP, porucznik Stanisław Niemiec. Był tak pijany, że ledwie trzymał się na nogach. Usłyszeliśmy go już kilka cel wcześniej, jak wrzeszczał na naszych kolegów, wyzywając ich i bijąc po twarzy. O naczelniku tym już zdążył mi opowiedzieć komendant celi Stefan Pilawski, przygotowując mnie regulaminowo do jego odwiedzin. Pamiętam, jak nagle drzwi się otworzyły z łoskotem i stanął w nich mniej niż średniego wzrostu mężczyzna w mundurze porucznika, z zapijaczoną gębą o dziwnym wyrazie. Jego twarz, oświetlona słabym światłem żarówki, była bladożółta, a granatowe usta wykrzywione w pijackim grymasie, z resztkami białej piany w kącikach, czyniły ją odrażającą Komendant celi meldował w myśl regulaminu stan celi, a on stał w szerokim rozkroku, w wysokich butach oficerskich, naśladując ulubione pozycje nadludzi z gestapo. Gdy Pilawski skończył meldować, to pijane monstrum podeszło do mnie i wskazując palcem, krzyknęło: „Wy!” bardzo donośnym głosem. Zameldowałem się więc regulaminowo: „Więzień śledczy Jan Prokopowicz melduje się na rozkaz". Przewracając powoli oczyma i wykrzywiając w dziwny sposób usta, wycedził: „Za co siedzicie?" Odpowiedziałem: „Nie wiem". Nie wiecie?" i w tym momencie wyciągnął swoją brudną rękę, złapał mnie za twarz na wysokości oczu i bardzo powoli pociągnął w dół, zdrapując mi paznokciami naskórek z twarzy. Drapiąc mnie, mówił swoim pijackim głosem: „Ale ja wiem, za co siedzicie, władza ludowa wam się nie podobała". Następnie zauważył, że po mojej twarzy spływają cztery strużki krwi, więc spytał mnie: „Co wam się stało, że leje się wam krew?". Odpowiedziałem: „Pan naczelnik mnie podrapał". Uderzył mnie mocno w twarz i udając oburzonego zaczął mówić przyciszonym głosem: „Pan naczelnik drapie kogoś po twarzy w tym areszcie?", a następnie, już krzycząc bardzo głośno, zwrócił się do komendanta celi i zapytał: „Pilawski, powiedzcie temu więźniowi, czy pan naczelnik tu kiedykolwiek komuś robi krzywdę?". Pilawski, który przesiedział w rzeszowskim UB już wiele miesięcy, bardzo dobrze znał panujące tu zwyczaje i wiedział, że wprowadzony tu człowiek jest nikim i niczym, zaś najmniejszy sprzeciw wobec pracownika tej kaźni w najlepszym wypadku może się skończyć ciężkim pobiciem, a przeważnie utratą zdrowi a bardzo często i życia. Odpowiedział więc: „Oczywiście, że nie, panie naczelniku, więzień mógł się uderzyć o ścianę lub o coś innego". „Słyszeliście, co powiedział komendant celi?" wrzasnął naczelnik. Słyszałem" odpowiedziałem. „No więc, o coście się uderzyli?" Pan naczelnik to wie lepiej" odpowiedziałem. „Uderzył mnie po raz drugi w twarz i zwracając się do dozorcy powiedział: „Kurcyk! po kolacji rozebrać naga i pod schody". Wychodząc już z celi dorzucił: „Nie zapomnij o o wiaderku wody". Po jego wyjściu Pilawski wyjaśnił mi zwyczaje naczelnika i na przyszłość nauczył, jak mam postępować, aby przeżyć i nie stracić zdrowia. On siedział już cztery lata za AK w różnych więzieniach i świadkiem wielu zbrodni popełnionych na więźniach. Aktualnie odsiadywał wyrok piętnastu lat więzienia we Wronkach, ale przywieziono go ponownie do UB, bo znaleziono coś nowego w jego akowskiej przeszłości. Pochodził z wioski spod Jasła, nie zapamiętałem jej nazwy.

Po kolacji dozorca otworzył drzwi celi i wskazał na mnie, żebym wyszedł. Na korytarzu kazał mi się rozebrać do stroju Adama i zamknął mnie do karca pod schodami. Czekałem na wodę, którą zaaplikował mi naczelnik, ale nie przyniósł jej, może zapomniał, a może nie miał sumienia aż tak mnie gnębić. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że karzec jest tak okropnym miejscem męczenia ludzi. Nie można było stanąć z uwagi na bardzo niski, skośny sufit. W pozycji mocno pochylonej nie dało się stać dłużej niż godzinę. Można było tylko siedzieć gołym tyłkiem na zimnym betonie, pełnym ludzkich odchodów, opędzając się ciągle w ciemności przy najmniejszym szmerze rękami, aby nie dopuścić do siebie szczurów, które ciągle wychodziły z kanałów szukając pożywienia. Byłem świadkiem, jak z mojej celi po kilkudniowym śledztwie wrzucili do karca pana Puzio z Kolbuszowej, który miał w kieszeniach marynarki okruchy chleba. Kilka nocy z rzędu nie spał i był tak poturbowany, że wrzucony do karca zaraz zasnął. Rano, gdy wpuszczono go do celi, kieszenie marynarki jego eleganckiego garnituru były całkowicie pocięte przez szczury. Mnie tej nocy nie było pisane spędzić w karcu, bo już za kilkanaście minut strażnik Kurcyk otworzył drzwi i kazał mi się ubrać na korytarzu, bo wezwano mnie na nocne śledztwo.

Następne dni i-noce były bardzo podobne do siebie; byłem ciągle wywoływany i odprowadzany na wydział operacyjny, na śledztwo, które zwykle trwało jedną, dwie, a bywało, że i trzy doby bez przerwy. Bardzo często zmieniały się ekipy śledczych, poznawałem coraz to nowe metody tortur fizycznych i psychicznych. Pytali również o rzeczy nieistotne w naszej sprawie, jak na przykład: kto ze znanych mi osób w Strzyżowie lub w Godowej posiadał lub posiada broń i po odpowiedzi, że nie mam o tym zielonego pojęcia, potrafili przez godzinę mnie maltretować, jakby sprawiało im to przyjemność i satysfakcję. A takich pytań przez noc było kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt. Do śmierci nie zapomnę jednego pytania, na które odpowiadałem przez całą długą noc: którzy z moich nauczycieli byli wrogo nastawieni do władzy ludowej? Na moją odpowiedź, że na ten temat nie mam żadnych informacji, bo nauczyciele na lekcjach nie wypowiadali się na temat swoich poglądów politycznych, mój śledczy wybuchał głośnym śmiechem i stwierdzał uroczyście: „Wszystko sobie, kochany, przypomnisz, tylko my ci w tym trochę pomożemy". I pomagali mi do samego rana, kładąc mnie na leżance i okładając leszczynowymi kijkami do nart, następnie wlekli do łazienki, polewali wodą z krótkiego węża i po doprowadzeniu mnie do względnej przytomności sadowili ponownie na stołku i pan śledczy zadawał to samo pytanie z dopowiedzeniem: Coście sobie w tej sprawie przypomnieli?" W tym miejscu moja krótka odpowiedź: „Nie wiem" i wszystko powtarzało się od nowa. Już po wyjściu z więzienia dowiedziałem się od kolegów dakowców, że wszystkim to pytanie było zadawane i „pomoc" przy odpowiedzi była prawie identyczna.

Śledztwo w stosunku do wszystkich było prowadzone cyklicznie dniami i nocami, bez względu na stan zdrowia przesłuchiwanego. Cykle śledcze trwały dwie, trzy doby, a bywało, że cały roboczy tydzień (sześć dni i nocy bez przerwy). Stosowano powszechnie wobec więźniów przeróżne, brutalne metody w celu wymuszenia zeznań. Do najlżejszych i najczęściej stosowanych zaliczało się bicie po twarzy i kopanie więźnia, gdzie popadło, oraz skakanie żabek lub wykonywanie pompek, aż do odwołania. Gdy przesłuchiwany z braku sił zaprzestawał wykonywania zleconych mu czynności, był kopany w pozycji siedzącej lub leżącej, gdzie popadnie, najczęściej przez pomocników oficera śledczego z dwu stron. W tej grupie tortur fizycznych mieściło się wyrywanie badanemu garściami włosów z głowy i uderzanie głową o biurko lub ścianę. Bardziej wymyślnymi metodami sprawiającymi nagły i ogromny ból, było bicie przesłuchiwanego gumową pałką po piętach (ból odczuwało się w głowie) i walenie leszczynowymi kijami leżącego na podłodze lub kanapie po całym ciele. Jeden z pomocników wkładał palce więźnia w felce, a drugi naciskał na nie drzwiami. Sadowiono badanego na jednej z nóg odwróconego taboretu i zmuszano go do odrywania stóp od podłogi. Wrażliwych na łaskotki łaskotano do utraty przytomności. Specjalistą w tej metodzie był śledczy Tadeusza Nowaka. „Ciekawą" torturą było wychodzenie na piec kaflowy: przesłuchiwany za niemówienie prawdy dostawał rozkaz wejścia na pionowy piec. W czynności tej pomagali mu pomocnicy śledczego, którzy ciągle osuwającego się kopali zaciekle. W tej metodzie specjalizował się śledczy Zbyszka Zajchowskiego. Jeden z moich śledczych był specjalistą w stawaniu obcasami na palcach bosych nóg i wykonywaniu zwrotów w prawo i w lewo. Bywało, że oburzony słabymi postępami w śledztwie wyjmował z taboretu nogę i walił nią przesłuchiwanego po głowie, rękach, nogach, plecach i nerkach. W takim przypadku bity instynktownie zasłaniał rękami twarz i oczy. Karmienie pod przymusem wygłodniałego przez kilka dni przesłuchiwanego słonymi śledziami zaliczaliśmy do tortur fizyczno-psychicznych, ponieważ ogromne pragnienie działa również na psychikę człowieka. Aby je wzmóc, sadyści z UB stawiali sobie na biurku karafkę z wodą i co kilka minut śledczy nalewał wody do szklanki i wolniutko ją popijał. Badany musiał obowiązkowo na to patrzeć, bo gdy zamknął oczy, oficer rzucał w niego, co miał pod ręką (ciężkimi przedmiotami). W przypadkach, gdy śledczy nie miał zmiennika lub przesłuchanie nie przebiegało po jego myśli, zamykał badanego do karca pod schody, gdzie warunki były zawsze makabryczne. Stosowano również różnego rodzaju tortury psychiczne. Na przykład przystawiano więźniowi do czoła (wcześniej demonstracyjnie załadowany ostrymi nabojami) pistolet w taki sposób, aby widział palec śledczego na języku spustowym, z jednoczesną zapowiedzią, że jak nie udzieli właściwej odpowiedzi, to będzie z nim koniec. Stawiał pytanie i po odpowiedzi bardzo powoli naciskał spust. Innym razem w czasie przesłuchania oficer otrzymywał telefon i po krótkiej rozmowie zawiadamiał przesłuchiwanego bardzo poważnie, nawet ze współczuciem, że właśnie otrzymał informację, że zmarł ktoś najbliższy. Oczywiście w takim przypadku nie zapominał o komentarzu, że bezpośredni wpływ na tę śmierć miało aresztowanie więźnia i przeżycia z tym związane. Często przy apelu wieczornym dozorca aresztu zapowiadał, że wszyscy ze strzyżowskiej organizacji mają nie kłaść się spać, bo zaraz będą wzywani na przesłuchania. Po takiej zapowiedzi najczęściej nikogo z naszych nie wzywano. Po przesłuchaniach trudno było dojść do celi o własnych siłach. Ja osobiście największą gehennę śledczą przeszedłem między drugim a trzecim tygodniem śledztwa. Pod koniec pierwszej dekady maja 1950 roku, we wtorek rano zostałem wezwany na przesłuchanie przez prowadzącego moje śledztwo oficera. Gdy wprowadzono mnie do jego pokoju, bardzo ostrym głosem polecił mi usiąść na umocowanym w podłodze taborecie. Sam wstał z krzesła za biurkiem i trzymając w lewej ręce jakieś dokumenty, powiedział: „Tymi protokołami z dotychczasowego śledztwa to sobie można wytrzeć d...." i ostentacyjnie podarł trzymane w ręce papiery i wrzucił do kosza na śmieci. Następnie podniesionym głosem dodał: „Śledztwo całego DAK postępuje naprzód, a tu drepczemy w miejscu. Od dziś bierzemy się za prawdziwe śledztwo. Ja już nie będę spisywał twoich bredni, ale ty sam będziesz pisał wszystko, co dotyczy organizacji DAK, a ja będę tylko analizował każde twoje zdanie i jeżeli stwierdzę, że jest wymijające lub nieprawdziwe, to cała strona zostanie zniszczona, a ja przypomnę ci, jak powinno być prawidłowo napisane". Dostałem kilka kartek kancelaryjnego papieru i zacząłem pisać, co ogólnie było już wiadomo. Każde napisane zdanie musiałem odczytywać i jeżeli informacje nie zadowalały mojego śledczego, wzywał swoich pomocników i zaczynało się maglowanie. Gdy na przykład w nocy prowadzący śledztwo po kilku godzinach przesłuchania poczuł się zmęczony, szedł się przespać, a do pokoju wpuszczał dwu lub trzech młodych praktykantów, którzy się przyuczali do zawodu, by nie dopuścili do mojego zaśnięcia. W tym celu ustawiali sobie na biurku śledczego różne cięższe przedmioty, a gdy ja na siedząco zasypiałem, to rzucali we mnie m.in. dużymi gumkami do mazania, suszkami do wysuszania atramentu, kałamarzami, wycieraczkami do butów. Ja zasłaniałem sobie tylko oczy, żeby mi ich nie powybijali, bo byli zdolni do wszystkiego.

Wszystkie formy prowadzenia śledztwa były dozwolone i były tak potwornie nieludzkie, że nieraz zastanawiałem się, czy aby naprawdę każdy człowiek to istota rozumna. Byłem w czasie tego maratonu śledczego, który trwał od wtorku rano do sobotniego popołudnia, tak potwornie zmaltretowany, głodny, spragniony i zmęczony, że w duchu marzyłem sobie, aby nie przyszła następna zmiana śledcza, bo miałbym wtedy szansę, że odprowadzą mnie do karca i tam, w tej wodzie i ludzkich nieczystościach prześpię się choćby dwie godziny. Niestety, ekipy śledcze były punktualne, a ja byłem już skończony fizycznie i psychicznie, nie reagowałem na żadne bicie i kopanie, byłem tak obity, że moje ręce, nogi i głowa odmawiały mi już posłuszeństwa, myślałem wtedy o śmierci, że ona byłaby wybawieniem, ale i to było niemożliwe, bo bylem ciągle pilnowany. Nawet w ustępie nie mogłem się z muszli napić wody, bo pomocnik śledczego stał i patrzył, co robię. Wody mogłem się napić tylko wtedy, gdy mnie nią polewano, kiedy byłem na wpół przytomny i nie mogłem mówić. Nieludzkie krzyki torturowanych ludzi były zagłuszane dźwiękami arii operowych, które były emitowane przez urządzenia nagłaśniające, aby ludzie przechodzący ulicą Jagiellońską słyszeli tylko głośną muzykę. Nie pamiętam, jak dotrwałem do soboty. Przypominam sobie, że przywlokło mnie dwóch doprowadzających, którzy wepchnęli mnie do otwartej celi. Współwięźniowie podnieśli mnie i położyli na pryczy. Pan Pilawski, gdy zauważył, że ułożony na plecach zaraz się przekręciłem z jękiem na brzuch, podszedł do mnie, odkrył moją koszulę na plecach i ściągnął mi spodnie. Zawołał kolegów z celi i pokazał im ogromne czarne sińce pokrywające całe moje ciało. Następnie namoczył więzienny ręcznik w wodzie i położył go na moich plecach. Potem okrył mnie strzępami koca.

Po pięciodniowym, intensywnym śledztwie byłem już tylko strzępem człowieka. Zgnębiony moralnie i zmaltretowany fizycznie do ostatnich granic ludzkiej wytrzymałości, zacząłem dopuszczać do głowy myśli, że chcą mnie wykończyć. Trochę mnie to przeraziło, ale i pocieszyło, że nareszcie będzie koniec tej męki.


Następnych kilka dni, o dziwo, było spokojnych. Nie wzywano mnie na śledztwo, co pozwoliło mi trochę dojść do siebie. Mogłem nawet przekręcić się z boku na bok na pryczy, a to było już wiele. Wprawdzie przez kilka wieczorów na apelu strażnik zapowiadał, że młodzież ze Strzyżowa ma się nie rozbierać, bo będzie prowadzone śledztwo, ale tak się nie stało. Pierwszego wieczoru czekałem kilka godzin, kiedy te drzwi w końcu się otworzą i zacznie się nowe lanie. Czekałem tak w pełnym napięciu nerwowym, aż zmęczenie wzięło górę nad nerwami i zasnąłem. Już następnego dnia zrozumiałem, że jest to tylko nowa forma dręczenia i kładłem się spać z wszystkimi.

Aby wyjaśnić, kto bezpośrednio nadzorował prace śledcze w WUBP w Rzeszowie, opiszę wizytację, jaką miałem ja i moi koledzy w drugim dniu po aresztowaniu, w godzinach między ósmą a dziewiątą rano. W czasie przesłuchania do pokoju, w którym siedziałem na stołku z nogami przykręconymi do podłogi (aby przesłuchiwany nie mógł w chwilach, kiedy już nie panował nad swoimi zmysłami, użyć go we własnej obronie), nagle weszło trzech oficerów w mundurach: młodszy stopniem, czarnowłosy kapitan, o wiele wyższy szatyn w stopniu podpułkownika i trzeci, szczupłej budowy, średniego wzrostu blondyn w stopniu pułkownika. Mój śledczy na ich widok poderwał się zza biurka i polecił mi, abym wstał. Następnie podbiegł zdenerwowany w ich kierunku z zamiarem chyba zameldowania, ale pułkownik dał znak ręką, że nie trzeba i zaczął z nim rozmawiać w języku rosyjskim. Rozmowa dotyczyła oczywiście mojego śledztwa. Uczyłem się w szkole rosyjskiego i rozumiałem, co mówili. Po zamienieniu kilku zdań ze śledczym podszedł do mnie i bacznie mi się przyglądając powiedział, a raczej stwierdził: „To wam nie podobała się władza ludowa. Nie szkodzi posiedzicie i w przyszłości wam się spodoba. My mamy na to lekarstwo". Teraz dopiero popatrzyłem mu w oczy i mimo że nic nie powiedziałem, to jestem przekonany, że on odczytał w moich oczach, że jego lekarstwo nie poskutkuje na moją chorobę. Jakby w odpowiedzi na moje myśli machnął ręką i skierował się do drzwi. Czy był to szef rzeszowskiego WUBP, nie wiem.

Niedługo po zakończonej inspekcji pokoi śledczych na wydziale operacyjnym do pokoju przyszedł oficer, który prowadził po sąsiedzku śledztwo z naszym kolegą Jurkiem Żeglinem. W ogromnym zdenerwowaniu opowiedział mojemu śledczemu o skandalicznym, jego zdaniem, zachowaniu się przesłuchiwanego Żeglina. „Wyobraź sobie, ja mu tłumaczę, że popełnił wielkie przestępstwo podnosząc świadomie rękę na pierwszą w Polsce robotniczo chłopską władzę i że nawet po odbyciu kary nie ma po co wracać do Strzyżowa, bo wszyscy koledzy i całe społeczeństwo będą nim gardzić. Na koniec zapytałem go, czy przynajmniej wstydzi się swojego czynu. I wiesz, co mi odpowiedział ten smarkacz? Że wstydzić to powinienem się ja, że służę ruskiemu pulkownikowi, który nie umie nawet mówić po polsku, a on naprawdę nie ma się czego wstydzić, bo tak jak on myśli 95% społeczeństwa w Polsce". Na tę informację mój śledczy zareplikował: „To jest dowód na to, że trzymasz gówniarza w cieplarnianych warunkach i dalej mu się zdaje, że jeszcze jest w DAK". Śledczy Jerzyka, nieco zawstydzony, zaczął udowadniać, że daje mu taki wycisk, jaki jest tylko możliwy. Ja rozumiałem najlepiej tę rozmowę dwóch oprawców polskich dzieci. Wiedziałem, że Żeglin był bardzo ambitny i uparty, a swoich przekonań nie da sobie przy pomocy siły nikomu wydrzeć. Przysłuchując się zwierzeniom dorosłych ludzi, którzy doradzali sobie, jak zgnębić siedemnastoletniego chłopca, było mi go bardzo żal w tej chwili, bo wiedziałem, jak bardzo cierpi, ale równocześnie byłem dumny, że ten młodziutki więzień przewyższa pod każdym względem swoich gnębicieli. Wszyscy śledczy, ilu ich tylko miałem okazję poznać, przeciwko konkretnym argumentom, jakie im przytaczałem, uzasadniając cel przynależności do nielegalnej organizacji, mieli tylko jedną odpowiedź: brutalną siłę fizyczną. Od samego początku śledztwa robili wszystko, aby nas upokorzyć, ośmieszyć i skompromitować. W pierwszej fazie śledztwa przynależność do DAK pięciu dziewcząt tłumaczyli tym, że były one zwerbowane do organizacji, bo one i my liczyliśmy na jakieś intymne przeżycia. Kiedy później zorientowali się, że mają do czynienia z prawdziwą, pełną szlachetnych ideałów młodzieżą, musieli zrezygnować z tych podejrzeń. Kilka dni przerwy po zakończeniu śledztwa na wydziale operacyjnym pozwoliło mi na tyle dojść do siebie, że zacząłem myśleć nawet o swoich sprawach osobistych tych najbardziej bliskich sercu. Nie zdawałem sobie w pełni sprawy z tego, co może się ze mną stać w najbliższych dniach i tygodniach. Wiedziałem już, że jestem przez UB kreowany pierwszego oskarżonego w sprawie DAK, a takich ludzi w swoich karto tekach UB zaliczało do nierokujących nadziei na zmianę poglądów a więc zbędnych, którym wszystko może się przydarzyć. Ludzie pracujący w tej instytucji byli zdolni do najgorszych czynów. Doszedłem więc do wniosku, że jest to ostatni moment, aby wyznać ukrywaną od pierwszej klasy gimnazjum gorącą miłość, jaką darzyłem Zosię Bury. Siedziała w celi nr 2 i dzieliła nas tylko jedna narożna cela nr 3. Porozumienie się z nią w tak delikatnej sprawie przy pomocy alfabetu Morse'a nie mogło wchodzić w grę z uwagi na to, że wielu więźniów odczytałoby naszą rozmowę. Po szczegółowym przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw zdecydowałem się na korespondencję przy pomocy znaków stenograficznych, którymi dobrze nauczyliśmy się posługiwać w Gimnazjum Handlowym. W tym celu należało zdobyć kawałek papieru oraz ołówek do pisania. Szczęście mi sprzyjało. W kieszeni na lewej piersi mojej olimpijki, którą miałem na sobie, znalazłem czteromilimetrowy rysik grafitu, jaki się kiedyś tam odłamał od ołówka. Odkrycie to w tych warunkach było wielkim sukcesem w moim przedsięwzięciu. Oprawkę zrobiłem z wyłamanego patyka z brzozowej miotły, którą dostawaliśmy do zamiatania celi. Po małej obróbce mechanicznej patyka przy pomocy betonowej posadzki i wydłubaniu rdzenia kawałkiem drutu, również wyłamanego z miotły, osadziłem rysik grafitu i ołówek był gotowy. Do szafy stojącej na korytarzu więźniowie z sześciu cel po każdym posiłku wynosili nie zjedzony chleb oraz aluminiowe miski i drewniane łyżki. Każda cela miała swoje kartonowe pudełko i miejsce na półce w szafie. Przed wydawaniem następnego posiłku jeden więzień był wypuszczany z celi na korytarz, zabierał pudełko z szafy i przynosił do celi. Kobiety z dwójki często praktykowały podrzucanie nam chleba, bo był tak niedobry, że nie mogły go w całości skonsumować. My byliśmy zawsze tak potwornie głodni, że nie zwracaliśmy uwagi na walory smakowe podawanych nam produktów. W areszcie na Jagiellońskiej były krótkie momenty, że strażnik przechodził na drugi koniec długiego korytarza i można było syczą cym półgłosem zamienić kilka słów z sąsiednimi celami. W naszym przypadku wystarczyło, że ktoś z dwójki powiedział: „Czwórka ma chleb od dwójki" i wiedzieliśmy, o co chodzi. Ten właśnie rodzaj kontaktu po stanowiłem wykorzystać do przekazania mojego listu do Zosi Bury. Gdy wyszedłem rano po pudełko przed śniadaniem, skorzystałem z nieuwag dozorcy Stanisława Lasoty i oderwałem kawałek papieru, którym były wysłane półki szafy. Ukryłem go pod miskami i byłem już w posiadaniu ołówka i cennego „papieru listowego". Nieważne, że był brudny i szary. Tu wszystko miało wartość bezcenną. Papier był małego formatu, naj wyżej 10 na 8 cm. Ukryłem go w celi pod pryczą na okres wydawania i jedzenia śniadania. Zaraz po śniadaniu zabrałem się do pisania już wcześniej przemyślanego listu. Stałem tuż obok drzwi po lewej stronie, tak aby nie być zauważonym przez strażnika, często zaglądającego do wizyterki (judasza), przez którą sprawdzał, co robią więźniowie. Stenografując drobniutkimi znakami napisałem długi i gorący list. Uczucia tłumione przez prawie pięć lat szkoły średniej znalazły wreszcie swe ujście i to w tak niecodziennych warunkach. Napisałem, co czułem, i na koniec poprosiłem o odpowiedź. Złożyłem swój, mały optycznie, ale pełen gorących uczuć i głębokich treści liścik oraz nawinąłem go na równie mały i dziwny ołówek. Wyprułem z podszewki mojej olimpijki kawałek nitki i zawiązałem papier na ołówku, aby jedno drugiego dobrze się trzymało. Tak starannie przygotowaną przesyłkę schowałem w szczelinie pękniętej deski, w niewidocznym miejscu pod pryczą. Teraz pozostało mi tylko modlić się, aby dziś nie zrobili „kipiszu" (szczegółowej rewizji) i nie odkryli mojego tak niezmiernie ważnego listu. Ujawnienie tej formy kontaktu mogłoby mieć bardzo poważne następstwa i to nie tylko dla mnie. Czas, jaki pozostał od napisania listu do obiadu, dłużył mi się w nieskończoność. Gdy strażnik otworzył drzwi, aby zabrać pudełka z przyborami do jedzenia, wyszedł po nie zgodnie z wcześniejszą umową pan Pilawski. Zanim dozorca ponownie otworzył drzwi w celu wydania obiadu, ja już wcześniej w jednym kawałku chleba zrobiłem palcem kilkucentymetrowy otwór, włożyłem do niego przesyłkę i zalepiłem innym kawałkiem chleba. Robota była wykonana tak fachowo, że nawet przy szczegółowej rewizji nie znaleziono by mojego listu, chyba żeby kroili na części każdy kawałek chleba, co czasem też się zdarzało. Po zjedzeniu obiadu poszedłem z pudełkiem do szafy, kładąc na wierzchu chleb, w którym był list. Stawiając pudełko na półce, błyskawicznym ruchem włożyłem chleb do pudełka z celi nr 2. Strażnik w tym czasie był zajęty słuchaniem kawału opowiadanego mu przez pana Pilawskiego. Teraz pozostał czas do wybierania pudełek do kolacji. W okresie tym musiałem nieznacznie dać do zrozumienia Zosi, że mają chleb od czwórki. Aby tego dokonać, musiała się zdarzyć sprzyjająca okazja wywołania strażnika za bramę lub co najmniej zagadania go przez kogoś przy bramie wejściowej do aresztu, która znajdowała się na drugim końcu około czterdziestometrowego korytarza. Godziny wlokły się, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Staszek Lasota drzemał przy starym biurku ustawionym tuż przy szafie, vis-a-vis drzwi mojej celi. Stałem ciągle przy drzwiach i starałem się wyłapać każdy ruch, jaki miał miejsce na korytarzu. Po dźwiękach ogromnego pęku pokaźnych rozmiarów kluczy, bardzo dokładnie mogłem określić położenie strażnika. Tego popołudnia jak na złość dzwonek przy bramie dzwonił jakby rzadziej niż zwykle. Jak nawet zadzwonił, to strażnik biegł szybko, robiąc wiele hałasu, wpuszczał doprowadzonego więźnia i zaraz wracał. Okazja nadarzyła się dopiero na godzinę przed kolacją. Dozorca wyprowadził więźnia na śledztwo z celi do bramy i przy okazji rozgadał się z doprowadzającym funkcjonariuszem. Zawołałem więc w odchyloną szparę drzwi syczącym głosem: „Dwójka, dwójka” i odpowiedziano mi „Słuchamy”, na co bardzo czekałem. Powiedziałem tylko: „Podaliśmy wam chleb” i usłyszałem: „Dziękujemy". Byłem pewny, że podany chleb pokroją ostrożnie nasze dziewczyny, bo poznały mnie po głosie i wiedziały, że ja im chleba do jedzenia nie podaję, więc domyślą się, że coś w nim jest. Byłem o tym głęboko przekonany. Reszta odbyła się zgodnie z planem. Już przy wynoszeniu pudełka po kolacji zauważyłem, że mojego kawałka chleba nie ma w ich pudełku, czyli pozostawiły go w celi. Teraz nastąpił napięty czas oczekiwania na odpowiedź. Nadeszła już przy śniadaniu. Ten sam kawałek chleba, przechowany w celi przez noc, wrócił do nas z listem przy wnoszeniu pudełka przed śniadaniem (one pobierały pudełko przed nami). Po zamknięciu celi chwyciłem ten kawałek chleba jak coś, co ma największą wartość na świecie. Wyciągnąłem z chleba list z ołówkiem i schowałem pod pryczą. Z ogromną niecierpliwością teraz czekałem na śniadanie, bo do czasu jego wydania i wyniesienia pudełka do szafy ni mogłem zaglądnąć do listu, gdyż ryzyko było zbyt duże. I znowu minuty zdawały się być godzinami. Doczekałem się w końcu tej upragnione chwili, aby odczytać odpowiedź, która miała dla mnie o wiele większe znaczenie niż jakikolwiek wyrok, który mi groził w najbliższej perspektywie. Odpowiedź była cudowna, taka dokładnie, o jakiej w skrytości ducha marzyłem. List ten otrzymałem 30 maja 1950 roku. Dzień ten i treść listu zapamiętałem na zawsze, bo był najszczęśliwszym dniem w moim życiu. Szczęścia mojego nic nie było w stanie pomniejszyć, nawet świadomość, że byłem zwykłym przedmiotem w rękach bezdusznych oprawców, którzy w każdej chwili mogli ze mną zrobić to, co tylko chcieli, be obawy o odpowiedzialność za swoje bezprawne czyny. Odtąd utrzymywaliśmy korespondencję „sercową" na bieżąco, dzieląc się wszystkimi informacjami, nawet tymi ze śledztwa. Sielanka trwała około dwóch tygodni. W jednym z kolejnym nocnych „kipiszy" strażnicy znaleźli na dwójce mój list z ołówkiem, pisany poprzedniego dnia i podany przy kolacji. Zosia schowała list pod pryczę, bo nie mając kawałka papieru chciała odpisać na tym samym liście. Był to błąd z jej strony, bo otrzymany list należało zaraz zniszczyć, a zachować tylko ołówek, do którego nie musiałyby się mieszkanki celi przyznać, udając, że nie wiedziały o jego istnieniu. Po znalezieniu listu zapisanego dziwnymi jak na ekspertów z UB znakami, rozszalała się ogromna burza. Szczęściem w nie szczęściu było to, że w tym ostatnim liście nie było nic na temat śledztwa. W nocy do listu nikt się nie przyznał. Zaraz rano wezwano jakiego fachmana, który list odczytał. Wtedy już było wiadomo, że był napisany przez kogoś z naszej organizacji, bo nietrudno było się dowiedzieć, ż w programach szkół handlowych było nauczanie stenografii. Naczelnik Stanisław Niemiec był wściekły. Obszedł rano wszystkie cele, które trzymały pudełka w tej szafie co cela nr 2, i oświadczył, że wszyscy zostaną surowo ukarani, jeżeli do godziny dziewiątej autor listu nie ujawni się. Wiedziałem, że ten sadysta dotrzyma słowa i nie myślałem narażać i tak już bardzo ukaranych ludzi za moje osobiste sprawy. Po skontaktowaniu się z najbardziej doświadczonym Stefanem Pilawskim, który zaakceptował mój pomysł, zastukałem do drzwi, a gdy zjawił się strażnik, powiedziałem, że to ja napisałem list. Za kilka minut zostałem doprowadzony do mojego śledczego, który zadał mi pytanie, skąd wziąłem ołówek i papier, jaką drogą przekazałem ten list oraz ile takich listów napisałem. Wyjaśniłem, że był to jedyny list, jaki napisałem poprzedniego dnia, a zarazem ostatni z uwagi na to, że wraz z listem straciłem ołówek, który osobiście, w tajemnicy przed współwięźniami w celi wykonałem, wykorzystując maleńki kawałek rysika grafitowego, znalezionego w kieszeni. Papier znalazłem na korytarzu w czasie kiblowania, a napisany list włożyłem do pudełka należącego do celi nr 2. Dostałem przy tej okazji kilka razy po gębie i parę kopniaków, bo mój opiekun nie mógł się pogodzić z tym, że był to mój pierwszy list. Niestety, nie był w stanie mi udowodnić, że było ich więcej. Naczelnik za splugawienie dobrego imienia aresztu ukarał mnie czterdziestoośmiogodzinnym karcem pod schodami i na tym się skończyło. Zosia Bury i Zosia Środoń (obie z DAK) powiedziały, że nawet się nie domyślają, kto mógł napisać ten list i do kogo był adresowany, bo w celi są dwie Zofie. Dla porządku obie zostały ukarane jednodniowym karcem. Ja siedząc w karcu byłem dumny, że mogę cierpieć również i za tę drugą swoją wielką miłość. Było to naprawdę wzniosłe i romantyczne uczucie.

Zaledwie wyszedłem z karca i zjadłem śniadanie, zostałem wywołany z celi i doprowadzony do bramy, gdzie czekał na mnie doprowadzający. Tym razem wyprowadził mnie z sutereny budynku głównego na ogrodzone wysokim murem i innymi budynkami podwórze. Pod wpływem świeżego powietrza i jasnego słońca zrobiło mi się na chwilę zupełnie ciemno w oczach. Po kilkakrotnym zamknięciu i otwarciu powiek wszystko przeszło i wzrok mój spoczął na zielonej lipie, która wydawała mi się tak piękna jak coś, co człowiek zobaczy nagle po raz pierwszy w życiu. Rosnące pod murem kwiatki wydały mi się czymś bajkowym. Nie było jednak czasu na takie przyjemne refleksje, bo oto już wchodziliśmy do parterowego budynku usytuowanego po drugiej stronie podwórza, który, jak wiedziałem z opowiadań, nazywał się pawilonem, a bardziej dosadnie „rzeźnią". Tu właśnie prowadzono właściwe śledztwo i dopiero w tym budynku sporządzone dokumenty szły do Prokuratury Wojskowej i Wojskowego Sądu Rejonowego. To, co zdążyli ustalić oprawcy na wydziale operacyjnym, stanowiło materiał wyjściowy dla ostatecznych wyników śledztwa. Tu działali doświadczeni i znani wszystkim więźniom z okrucieństwa główni oprawcy WUBP, jak Świderski, Chudzik, Sikora i wielu innych, których nazwisk nie zapamiętałem. Śledztwo w mojej sprawie przejął kierownik wydziału śledczego, Chudzik, chyba w randze kapitana, bo w mundurze się nie pokazywał. Zaczęło się więc wszystko od nowa. Przesłuchania w dzień i w nocy, głodówki i solone śledzie, bicie po głowie i twarzy, ale już bez pomocników, którzy na operacyjnym byli bezwzględni i okrutni w działaniu. Moje śledztwo było prowadzone tylko na dwie zmiany, od ósmej rano do dwudziestej drugiej wieczór. Tu nie dawało się po prostu udowodnić już nic więcej ponad to, co wynikało z zapisów i dokumentów, znajdujących się w znalezionym archiwum organizacji. Owszem, śledzący byli artystami w zrobieniu z igły wideł. Z najdrobniejszego, mało znaczącego słowa, potrafili zrobić aferę, czego dowodem są akty oskarżenia spreparowane dla czterech grup strzyżowskiej placówki DAK, sądzonych w różnym czasie. Pod koniec kilkutygodniowego śledztwa w pawilonie, śledczy Chudzik zaczął wykazywać w stosunku do mojej osoby coś w rodzaju współczucia, informując mnie w swojej wielkoduszności, że wie nawet, jaki dostanę wyrok. Na moje pytanie: „Ile to będzie?", odpowiedział z powagą znawcy, że będzie to dwanaście, a może tylko jedenaście lat więzienia. Wiedziałem już wtedy, że oni tu właśnie decydują, jaki w danej sprawie dla poszczególnych oskarżonych ma zapaść wyrok, więc mu odpowiedziałem, że jakikolwiek będzie, to jest mi obojętne, ponieważ wiem z góry, że nie będzie sprawiedliwy. Pan Chudzik po moim stwierdzeniu oburzył się ogromnie i zaczął krzyczeć, jak może jakiś tam gówniarz kwestionować orzeczenia sądu PRL. Wiedziałem, że jakakolwiek dalsza dyskusja na ten temat nie ma sensu, więc zamilkłem i więcej, nie pytany, nie zabierałem głosu. Czułem do tego typa ogromny żal, a nawet nienawiść za to, że dwa tygodnie wcześniej poinformował mnie bardzo oficjalnie, że zmarł mój Tato na atak serca. Nie zapomniał oczywiście dodać, że winę za tę śmierć ponoszę ja, bo długie zmartwienie i mocne przeżycie, spowodowane moim aresztowaniem, były bezpośrednią przyczyną zawału. Wiadomość podana tak przekonywająco, w pierwszej chwili zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Po krótkim jednak czasie ochłonąłem, bo jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że to nieprawda. Pomyślałem, iż jest to na pewno jeden z najpodlejszych chwytów, jakie ci sadyści stosują, aby zgnębić psychicznie człowieka. W celi, gdy zwierzyłem się z tej informacji Pilawskiemu, ten potwierdził moje przypuszczenia, zapewniając, że jest to powszechny chwyt, jakim się tu posługują. Wiedziałem ponadto, że mój ojciec nigdy nie miał żadnych dolegliwości sercowych.

Po kilku dniach przerwy w śledztwie zostałem ponownie wezwany i postawiony przed obliczem pana Chudzika, który mi uroczyście zakomunikował, że śledztwo w mojej sprawie zostało zakończone i będzie opracowany akt oskarżenia, który otrzymam do wglądu po jego sporządzeniu. Po przeczytaniu podpisałem przygotowany przez niego protokół śledztwa i byłem bardzo zadowolony, że może nareszcie dadzą mi nieco wytchnienia, którego tak bardzo potrzebowałem. Na przesłuchania faktycznie przestali mnie wzywać, ale warunki w celi w tym czasie stawały się nie do zniesienia. Gorące lipcowe słońce rozgrzało mury budynku tak, że w naszych celach, pozbawionych okien i jakiejkolwiek wentylacji, dosłownie dusiliśmy się, bo brakowało nam powietrza. W okresach, kiedy na korytarzu panował mniejszy ruch, odchylaliśmy drzwi nad posadzką w kierunku korytarza, zakładając w powstałą w ten sposób szczelinę mały (około 2 cm długości) patyk, wyłamany z brzozowej miotły. Następnie wszyscy, ilu nas było w celi, zajmowaliśmy dogodne pozycje do oddychania powietrzem, które z korytarza przedostawało się do nas. Najwięcej korzystali ci, którzy kładli się na brudnej, betonowej podłodze bowiem im niżej, tym powietrza było więcej. Korzystając z nielegalnego tlenu, musieliśmy być bardzo czujni i ciągle nasłuchiwać, gdzie przemieszcza się strażnik. Gdy np. zatrzymywał się przed naszymi drzwiami, to mieliśmy tylko dwie do trzech sekund, to znaczy czas, w którym on dobierał klucz do naszego zamka. W tym czasie jeden łapał palcami za rozpórkę, a drugi odpychał drzwi, aby ją wyjąć. Po wyjęciu patyczka musiało się jeszcze stanąć w pozycji stojącej na baczność, bo każde pochylenie się w celi było niezgodne z regulaminem i świadczyło o tym, że więzień coś kombinuje, oczywiście na szkodę władzy. Bywało czasem i tak, że niektórzy strażnicy widząc, iż się dusimy, bo pot zalewał nam oczy i twarz, a koszule były zupełnie przylepione do ciała i mokre, z litości, głównie w godzinach popołudniowych lub w niedziele, otwierali nam na kilkanaście minut szeroko drzwi, aby wymienić zużyte powietrze. Przy takich okazjach można z nimi było pogawędzić i dowiedzieć się z półsłówek, co się dzieje na wolności, bo przecież byliśmy zupełnie odizolowani od świata. Pewnej niedzieli służbę na korytarzu pełnił Kurcyk z Kielnarowej, mężczyzna dobrze po czterdziestce, z jedną krótszą nogą, co dla nas miało niebagatelne znaczenie, bowiem, gdy utykał, przypięte do pasa klucze głośno dzwoniły i określały jego położenie. Było bardzo gorąco, więc otworzył nam drzwi i powiedział: „Pooddychajcie trochę". Sam podszedł do mnie i mówi z pełnym współczuciem: „Widzisz, taki jesteś młody i musisz tu gnić". Następnie dodał: „Ja mam syna w twoim wieku", wymieniając jego imię (chyba Fredek). Wiedziałem, że strażnik Kurcyk był strachliwy, toteż strzeliła mi do głowy myśl, aby go przestraszyć. Zrobiłem bardzo poważną minę, stosowną do jego współczującego stwierdzenia i powiedziałem: „Fredek Kurcyk z Kielnarowej może?" Kiwnął głową, że tak. To mój dobry kolega, tylko nie wiedziałem, że to pan jest jego ojcem". Słowa moje zrobiły na nim takie wrażenie, jakby go nagle poraził prąd elektryczny. Zdążył tylko wypowiedzieć bardzo szybko: „Ty go znasz?". Kiedy skinąłem głową, odpowiedział: Niech cię ślag trafi" i z taką siłą zamknął drzwi naszej celi, że było słychać w całym areszcie. Od tej pory biedny Kurcyk do końca mojego pobytu w WUBP nie rozmawiał ze mną na żadne tematy. To typowy przykład, jak bardzo bali się „władzy ludowej" nawet ci, co jej wiernie służyli. Kurcyk wiedział, że nawet zwykła znajomość jego syna ze mną byłaby nieszczęściem, z którego bardzo trudno byłoby się wytłumaczyć.

W podobnych okolicznościach przy wietrzeniu celi strażnik Stanisław Lasota z Lutoryża (w wieku około trzydziestu lat) zapytał nowego więźnia z naszej celi, za co siedzi, a ten odpowiedział, że miał brata we Francji i ściągnął go po wojnie do kraju. Teraz UB zaczęło ich obydwu podejrzewać, tylko nie wie jeszcze o co. Po wysłuchaniu odpowiedzi Lasota rozglądnął się po koryatrzu i przyciszonym głosem zaczął opowiadać: „Ja też mam brata w Anglii i w 1948 roku napisał do mnie, co ma robić, czy wracać, czy zostać?". „I co mu pan odpisał?" wtrącił więzień Pilawski. „Odpisałem zaraz siedź ch..... jak ci dobrze i on już z tego wszystko wiedział". 

Godne wspomnienia są sobotnie wieczory, kiedy to śledczy najczęściej się bawili na różnych imprezach po całotygodniowej ciężkiej pracy. W areszcie panował wtedy względny spokój i pozorna cisza. Wówczas i strażnicy wychodzili ze śmierdzącego korytarza na świeże powietrze w podwórzu. Wykorzystywały tę ciszę kobiety z dwójki i zaczynały śpiewać, najpierw cicho, a potem coraz głośniej, przepiękną pieśń „Modlitwę więzienną" (opartą na melodii hymnu Armii Krajowej), której intonację podchwytywały poszczególne cele i za kilka chwil śpiewali ją już wszyscy więźniowie.

Dla członków DAK okres pobytu w areszcie śledczym WUBP trwał od trzech do pięciu miesięcy, to jest do zakończenia śledztwa. Należy tu podkreślić, że wszyscy dakowcy zgodnie zaliczają ten okres do najbardziej koszmarnych przeżyć w swoim życiu.

Pod koniec lipca 1950 roku zostałem doprowadzony na przesłuchanie do prokuratora ppor. Antoniego Walickiego. Oświadczył mi na wstępie: „W tym pokoju już bici nie będziecie". Przesłuchanie trwało około trzech godzin i faktycznie bez użycia siły fizycznej, co było dla mnie bardzo dziwne, bo spotkałem się z tym dopiero po raz pierwszy w tym kompleksie budynków.

W pierwszej dekadzie sierpnia doprowadzono mnie ponownie do prokuratora, który wyjął z teczki jeden egzemplarz aktu oskarżenia i podając mi go, powiedział, abym się z nim zapoznał. Czytałem go z początku bardzo powoli, analizując poszczególne zdania, i w miarę jak czytałem, włosy jeżyły mi się na głowie i to wcale nie ze strachu, ale ze zdziwienia, jak mogli ci ludzie z uczciwych, dobrze wychowanych i kochających swoją Ojczyznę bardzo młodych chłopców i dziewcząt zrobić bandę pospolitych oprychów, dążących wszystkimi siłami do zniszczenia swojego kraju.

Po przeczytaniu całego aktu oskarżenia prokurator zapytał mnie, co o nim sądzę. Odpowiedziałem, że niektóre podstawowe cele i założenia naszej organizacji nie są w ogóle w akcie oskarżenia wymienione a z niektórych naszych perspektywicznych planów i domysłów są porobione fakty, ubrane dodatkowo w gazetowe slogany i hasła, co czyni z nas bandę groźnych przestępców, a ja do takich nie należę. Na moje stwierdzenie prokurator oświadczył, że akt oskarżenia ma już wersje ostateczną, jest zatwierdzony przez szefa UB i nie może być zmieniony Natomiast na rozprawie każdy oskarżony może sądowi udowodnić nawet, że jest niewinny, a sąd to weźmie pod uwagę. Zrozumiałem więc że nie mam innego wyboru, jak tylko czekać na rozprawę sądową. 

Aby nie być gołosłownym, cytuję część aktu oskarżenia, sporządzonego dla grupy przywódców DAK, który jest swoistą fotografią panującego ustroju i obrazem reprezentujących go ludzi (zamieszczam go w aneksie).


Rozprawy sądowe pierwszej i drugiej grupy (podzielono nas na cztery grupy) naszej organizacji odbyły się przed Wojskowym Sądem Rejonowym, który miał siedzibę przy ul. 3 Maja (w budynku obecnych „Delikatesów"), w dniach od 17 do 20 lipca 1950 roku.


Nowiny Rzeszowskie" z dnia 25 lipca 1950 roku zamieściły wzmiankę na ten temat. Tytuł artykułu brzmiał: Kary więzienia dla członków nielegalnej organizacji w Strzyżowie. Dalej napisano: Wojskowy Sąd Rejonowy w Rzeszowie rozpoznał w dniach 17-20 bm. sprawę uczniów Liceum Administracyjno-Handlowego w Strzyżowie członków podziemnej organizacji młodzieżowej działającej od połowy ubiegłego roku pod nazwą Demokratyczna Armia Krajowa głównie w Strzyżowie i okolicy. Organizacja (to już tłustym drukiem J.P.) miała za zadanie walkę z ustrojem Polski Ludowej, m.in. ze spółdzielczością produkcyjną na wsi. Dla osiągnięcia swych celów organizacja ta gromadziła w większych ilościach broń oraz prowadziła szkolenie wojskowe i ideologiczne. Poszczególni jej członkowie sporządzali plany miast i osiedli województwa rzeszowskiego, ze specjalnym uwzględnieniem rozmieszczenia w nich oddziałów Wojska Polskiego, KBW, Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego, budynków MO i Partii z jednoczesnym podaniem stanu uzbrojenia oraz liczebności tychże jednostek. Na ławie oskarżonych zasiedli:

Hart Hubert zastępca głównego dowódcy organizacji 

Stanisław Wróbel dowódca grupy Nr 2 tegoż związku

Zenon Wanic dowódca grupy Nr 3

Jan Matłosz zastępca dowódcy grupy Nr 1

Henryk Grodzki kierownik grupy dywersyjnej 

Zofia Niebylecka zastępca komendanta do spraw kobiecych 

Zofia Środoń sekretarz organizacji

Zdzisław Szczepankiewicz, Zbigniew Zajchowski, Józef Dulski członkowie organizacji. Wymienieni członkowie byli częścią składową kierownictwa organizacji. Główni przywódcy tworzący sztab i duchowi inspiratorzy profesorowie gimnazjum strzyżowskiego są w dyspozycji Wojskowego Sądu Rejonowego i rozprawa przeciwko nim odbędzie się w końcu bm.

Przewód sądowy wykazał w całej pełni na podstawie zeznań oskarżonych, wyjaśnień świadków oraz odczytanych dokumentów, wśród których znajdowało się bogate archiwum organizacji, niebezpieczną działalność organizacji dążącej do obalenia przemocą obecnego ustroju Państwa Polskiego. 

Sąd wydał wyrok skazujący więzienia od pięciu do ośmiu lat, utratę praw publicznych i honorowych praw obywatelskich oraz przepadek całego mienia. 

Skazując oskarżonych na stosunkowo niską karę sąd wziął pod uwagę jako okoliczności łagodzące młody wiek oskarżonych oraz skruchę, którą za popełnione czyny podczas rozprawy wyrazili oskarżeni. (fn)

Wiadomość ta ukazała się w Nowinach Rzeszowskich dopiero w piątym dniu po zakończonych rozprawach, a więc była szczegółowo konsultowana z UB i widać długo się zastanawiano, czy ją zamieścić. Informacje w niej zawarte pozostawiam do oceny czytelnika. Wiem na pewno, że żadnej skruchy nie było.

Koleżanki i kolegów, którzy mieli być sądzeni w lipcu i sierpniu, przewieziono z aresztu WUBP na Zamek i stamtąd byli dowożeni na rozprawy. Rozprawa grupy trzeciej odbyła się w dniach 23-25 sierpnia. Natomiast czwartą grupę założycieli DAK pozostawiono w areszcie aż do zakończenia procesu. Rozprawa ostatniej grupy rozpoczęła się w dniu 5 września i zakończyła po czterech dniach, czyli 8 września 1950 roku. Już 4 września wszyscy zostaliśmy ostrzyżeni przez więziennego fryzjera, abyśmy się mogli dobrze prezentować na sali rozpraw. Przywieziono nas z UB na ul. 3 Maja, do budynku Wojskowego Sądu Rejonowego, przy zachowaniu nadzwyczajnych środków ostrożności. Samochody więźniarki, w których nas przewożono, były konwojowane przez kilka samochodów wojskowych pełnych żołnierzy KBW. Kiedy wprowadzono nas bocznymi drzwiami na salę rozpraw, zobaczyliśmy tłum ludzi starających się dostać na salę sądową. Nie wszystkim się to udało, bo przy wejściu kilku milicjantów legitymowało pragnących wejść, sprawdzając dowody osobiste. W pierwszej kolejności wpuszczano rodziny oskarżonych.

Na sali rozpraw usadowiono nas na ławie oskarżonych, tak że każdy z oskarżonych miał po obu swoich bokach milicjanta. Gdy nasi rodzice zobaczyli nas w takiej asyście, to zaczęli wycierać oczy chusteczkami. Nie było się czemu dziwić: po pięciu miesiącach przebywania w potwornych warunkach aresztu WUBP byliśmy wszyscy wygłodzeni i bladzi jak kościotrupy, wcale niepodobni do normalnych, przebywających na świeżym powietrzu i opalonych ludzi. Wszędzie obecni funkcjonariusze UB szybko uspokoili zbyt głośno płaczących rodziców, grożąc im natychmiastowym wyprowadzeniem z sali.

Jako podsądni sądu, który prezentował sobą więcej bezprawia niż prawa, najboleśniej przeżywaliśmy dramat naszych najbliższych rodzin, które nie potrafiły zrozumieć, że w tej państwowej instytucji można się tak brutalnie obchodzić z ludźmi. My, siedząc na ławie oskarżonych, byliśmy w ciągu długich miesięcy śledztwa psychicznie przygotowani na wieloletnie kary więzienia. Cała siódemka członków DAK miała jednego obrońcę z urzędu i był nim strzyżowski adwokat p. Zdzisław Daniec. Natomiast profesora Tadeusza Markowicza bronił również z urzędu p. Marian Włoszkiewicz. Nasi rodzice nie mogli sobie pozwolić na zapłacenie dużych pieniędzy, jakich sobie życzyli adwokaci mający prawo do prywatnej obrony w Sądach Wojskowych. Ponadto my wiedzieliśmy najlepiej, że obrona w tych sądach nie ma nic do powiedzenia.

Punktualnie o godzinie dziewiątej rano na sali rozległ się donośny glos: "Uwaga, sąd idzie" i wszyscy zajmujący miejsca siedzące powstali. My powstaliśmy z opóźnieniem, okazując przez to, że jakikolwiek jest ten sąd, to my go nie akceptujemy.

Za stół sędziowski weszło trzech oficerów w galowych mundurach, z których najstarszy wiekiem i rangą był prezes Wojskowego Sądu Rejonowego w Rzeszowie, w stopniu majora, sędzia Wacław Pietroń. Stanął on pośrodku, a po jego bokach zajęli miejsca po lewej stronie por. Jan Kasprzyk, a po prawej por. Roman Ewy. Przy prawym boku stołu sędziowskiego siedziała sekretarka Helena Piekło. Z boku po lewej stronie, w pewnym oddaleniu od stołu sędziowskiego, zajął miejsce prokurator wojskowy por. Antoni Walicki. Nasi obrońcy zajęli miejsca przy oddzielnym stoliku, w pewnej odległości od stołu prokuratora.

Po zapowiedzeniu naszej rozprawy wszyscy usiedli i sędzia Pietroń przystąpił do czytania aktu oskarżenia, który największe wrażenie robił w miarę czytania na naszych rodzinach, gdyż nie miały one zielonego pojęcia o fantazji i prawdziwych celach, jakim służyły służby bezpieczeństwa i ówczesna wojskowa prokuratura.

Po odczytaniu długiego aktu oskarżenia sędzia zapytał, czy przyznajemy się do zarzucanych nam czynów. Zapytany jako pierwszy, powiedziałem, że z niektórych naszych perspektywicznych planów zrobiono w akcie oskarżenia fakty i do tego nie mogę się przyznać. Genek Szczepankiewicz powiedział: „Akt oskarżenia jest wyimaginowaną rzeczywistością, bujną fantazją UB i do tego nie mogę się przyznać". W podobnym tonie wypowiedzieli się pozostali oskarżeni członkowie DAK. Wypowiadając się jako ostatni, Tadeusz Markowicz powiedział, że nie poczuwa się do żadnej winy, a tym samym uważa, że zarzuty aktu oskarżenia nie są prawdziwe.

Cały przewód sądowy był prowadzony w iście operetkowej scenerii. Przewodniczący składu sędziowskiego patrząc w akta śledcze zadawał oskarżonemu pytanie, czy jakiś tam zarzut potwierdza i choćby ten zaprzeczał, sędzia dyktował sekretarce, że zarzut jest prawdziwy, a oskarżonemu odpowiadał, że na danej stronie protokołu z przesłuchania jest jego podpis, więc tak było. Gdy oświadczaliśmy, że w śledztwie byliśmy torturowani i znaczna część zeznań była wymuszona, sędzia Pietroń udawał zdziwionego i zaskoczonego, dodając, że pierwszy raz słyszy, aby w czasie śledztwa w Urzędzie Bezpieczeństwa kogoś torturowano „Jeśli na was to wymuszono, to udowodnijcie, że było inaczej". Było to zwykłe kpienie z oskarżonego, bo wiadomo, ze nie miał na swoją obronę przed takim sądem żadnych szans. Widząc, że nasz udział w tej przedziwnej rozprawie nie ma większego znaczenia, przyjęliśmy zasadę, że na każde zadane pytanie odpowiadaliśmy tylko „tak” lub „nie", a sędzia dyktował sekretarce to, co uważał za istotne w tej sprawie. Zaskakujące dla nas było, że w czasie przewodu sądowego tak prokurator jak i nas obrońcy nie stawiali żadnych dodatkowych pytań. Widocznie bali się przeszkadzać sędziemu, a prokurator był pewny sprawiedliwości „wysokiego sądu".

Jedynym pozytywnym dla mnie zjawiskiem tego przewodu sądowego było odkrycie faktu, że głównym dowódcą organizacji Demokratyczna Armia Krajowa był Eugeniusz Szczepankiewicz, a nie ja, jak twierdzi fachowcy z UB i prokurator wojskowy. To właśnie sędzia Pietroń przekwalifikował mnie z pierwszego oskarżonego na drugiego, a Eugeniusz Szczepankiewicza z piątego na pierwszego, bo tak faktycznie było.

Nas podsądnych więcej interesowało na tej rozprawie zachowani ludzi, którzy przyszli, aby zorientować się, o co właściwie jesteśmy oskarżeni. Byli wśród nich starsi wiekiem, ale i nasi rówieśnicy. Wszyscy okazywali nam dużo sympatii wyrażanej w różnych gestach. Byli i tacy co przysłuchiwali się rozprawom wszystkich czterech grup członków DAK. Nasza rozprawa była już czwartą z kolei. Widzieli we wszystkich grupach, że postawa sądzonych członków młodzieżowej niepodległościowej organizacji Demokratyczna Armia Krajowa jest bardzo konsekwentna. Nikt nie poniżał się do roli żebraka proszącego o łagodny wymiar kary, nikt nie zasłaniał się brakiem świadomości, że walczy przeciwko władzy ludowej, nikt wreszcie nie okazywał żadnej skruchy. Za taką postawę wszyscy obecni, którzy obserwowali nasze procesy, byli nam bardzo wdzięczni. Okazywali to w najrozmaitszy sposób. Jedni serdecznie się uśmiechali, inni obdarzali nas życzliwymi gestami, a jeszcze inni machali rękami w taki sposób, aby nam dać do zrozumienia, że mamy dale dzielnie się trzymać. Ogromna ilość czekolad, jakimi nas obdarowywano w ciągu czterech dni rozprawy, ma również swoją wymowę.

W czasie procesu naszej grupy przywódczej dochodziło do ostrych polemik. Na szczególną uwagę zasługuje wypowiedź naszego dowódcy Eugeniusza Szczepankiewicza, który stwierdził, że jest to iście operetkowy przewód sądowy, którego reżyserami są funkcjonariusze WUBP w Rzeszowie i że każdy wyrok, jaki zapadnie w tej sprawie, będzie niesprawiedliwy.

W czwartym dniu rozprawy sąd udzielił głosu prokuratorowi, który wygłosił płomienną mowę oskarżycielską. Wyzwał nas od najgorszych wrogów, którzy sprzymierzyli się z zachodnimi imperialistami, aby prze mocą obalić najwspanialszy ustrój sprawiedliwości społecznej, za który walczyły i zginęły miliony ludzi w Wielkiej Rewolucji Październikowej, a wśród nich wielu wybitnych Polaków. Były momenty, że ludzie na sali podczas tej mowy zaczynali głośno kaszleć, dając prokuratorowi do zrozumienia, aby skończył te bezmyślne, zaczerpnięte z codziennych gazet oklepane wywody i slogany. Kończąc mowę, zażądał dla Szczepankiewicza 15 lat więzienia, dla mnie 14 lat, dla pozostałych członków DAK od 8 do 10 lat więzienia, a dla nauczyciela Markowicza 2 lat więzienia. Po prokuratorze wygłosili mowy obrońcy, którzy z sympatii do nas naprawdę starali się, aby nam pomóc, ale i oni, i my wiedzieliśmy doskonale, że ich wysiłki na nic się nie zdadzą. Na zakończenie czwartego dnia rozprawy sąd udzielił oskarżonym ostatniego słowa. Wszyscy po kolei zwróciliśmy się o wyrok proporcjonalny do stopnia naszej winy. Pan Tadeusz Markowicz zwrócił się o wyrok uniewinniający. W dniu 9 września 1950 roku na salę rozpraw przywieziono nas na godzinę czternastą, o tej bowiem godzinie miały być odczytane wyroki. Na wejście Sądu czekaliśmy do godziny siedemnastej. Jak się później dowiedzieliśmy, do WSR w Rzeszowie przyjechał dygnitarz z Warszawy i to bezpośrednio po naradzie, jaka odbyła się w Ministerstwie Sprawiedliwości, w związku z ogromnym wzrostem przestępczości wśród młodzieży. Faktycznie debatowano i zastanawiano się, jaka jest przyczyna, że w ostatnim okresie powstało na terenie całej Polski tak wiele młodzieżowych nielegalnych organizacji. Ten to dygnitarz partyjny przekazał prezesowi Sądu wytyczne z ministerialnej narady i dzięki nim nasze wyroki były łagodniejsze i odbiegały od wytycznych UB.

Gdy w końcu Wysoki Sąd" zajął miejsca za stołem, przewodniczący składu sędziowskiego przystąpił do odczytywania wyroków. I tak: Eugeniusz Szczepankiewicz, najstarszy wiekiem (bo miał ukończonych 20 lat życia), został skazany na 10 lat więzienia, ja na 9 lat, Tadeusz Nowak, Kazimierz Łyszczarz i Jerzy Żeglin po 7 lat, Eugeniusz Konieczkowski na 6 lat, Izabela Górnicka na 5,5 roku. Natomiast nauczyciel Tadeusz Markowicz za to, że wiedział o istnieniu organizacji i podzielił się tą informacją z dyrektorem gimnazjum, Kazimierzem Koczelą, otrzymał wyrok jednego roku więzienia i cały ten wyrok odsiedział.

Oprócz wyroków sądowych, skazujących na kary więzienia, zastosowano w stosunku do wszystkich kary dodatkowe, jakimi były: pozbawienie praw publicznych i obywatelskich praw honorowych od jednego roku do czterech lat oraz przepadek całego mienia na rzecz skarbu państwa.

Ogłoszone wyroki nikogo z nas nie zaskoczyły, byliśmy przygotowani psychicznie na wyższe. Najbardziej, po odczytaniu wyroków, był zdziwiony sam prezes WSR, patrząc na nasze nie wyrażające ubolewania miny. Byliśmy zadowoleni, że dwa rozdziały naszej gehenny (śledztwo i sąd) mamy już za sobą. Zdawaliśmy sobie teraz w pełni sprawę, że czeka nas trzeci rozdział odbywanie kary, ale on wtedy wydawał nam się jakiś lżejszy, łatwiejszy do wytrzymania. Gdy byliśmy już osądzeni, w dniu 12 września 1950 roku cała nasza grupa została przewieziona z aresztu WUBP przy ul. Jagiellońskiej do więzienia karno-śledczego na rzeszowski Zamek Lubomirskich. Tu rozpoczął się nowy etap naszej drogi, której końcowym efektem miało być wyrzeczenie się przez nas własnej tożsamości oraz wszystkiego tego, co się składa na zwykłą ludzką godność. Oprawcy z UB chcieli wtargnąć w nasze młode serca z butami, aby zdeptać w nas wszystko, co szlachetne i drogie. Ich zamiary nie powiodły się. Owszem, zgnębili nas fizycznie i pokrzyżowali nasze zamiary życiowe, ale ideałów, których na uczyli nas nasi rodzice, szkoła, Kościół i ZHP, nie byli w stanie nam wydrzeć, a nawet zamazać. Stosowane przez nich metody pozwoliły nam dokładnie poznać, co to jest naprawdę ich utopijny ustrój sprawiedliwości społecznej", którym tak się przy każdej okazji chełpili.

Warunki w więzieniu na Zamku były nieco lepsze. W celach były za kratowane okna i muszle ustępowe. Można było napisać jeden list w miesiącu, a otrzymać cztery listy oraz jedną paczkę żywnościową. Dla kogoś, kto przez długich pięć miesięcy był całkowicie izolowany od społeczeństwa i pozbawiony dosłownie wszystkiego, co składa się na normalne życie, znaczyło to bardzo wiele.

Tu, na Zamku Lubomirskich poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi więzionych głównie za przekonania, m.in. harcerzy z Rudnika nad Sanem i Łańcuta, z organizacji młodzieżowej „Orlęta". Spośród nich Stasio Mandecki komendant Orląt", bardzo inteligentny i wspaniały patriota miał wyrok 15 lat więzienia, Leszek Popowicz (zastępca komendanta) 12 lat, Władzio Konefał wyrok 8 lat i Kazio Dechnik 7 lat. Stanowili on kierownictwo Orląt".

Prowadziliśmy w celi nr 26 w suterenie długie rozmowy, które na bardzo zbliżyły i umocniły nasze przekonania. Oczywiście, takie rozmowy musiały być prowadzone półszeptem i w warunkach prawie konspiracyjnych, bo w każdej celi było po kilku kapusiów, którzy na wszystko zwracali uwagę, współpracując z UB. Cele na zamku były ogromni przeludnione. W mojej celi nr 26 przebywało ponad sześćdziesiąt osób Spaliśmy na podłodze ściśnięci jak śledzie, w trzech rzędach jeden przy drugim i przewracaliśmy się z boku na bok na komendę.

Do ciekawych ludzi, których tu poznałem, zaliczam Andrzeja Szczyptę, ps. Zenit". Szczupły, niewysokiego wzrostu, w wieku ok. trzydziestu lat, był zawsze zamknięty w sobie i ciągle czymś zajęty. Tworzył w cel piękne wyroby z chleba i szczoteczek do zębów. Na moje pytanie, dlaczego ciągle pracuje, odpowiedział, że gdyby nie miał zajęcia, to chyba by oszalał, a pracując nad czymś, potrafi się całkowicie odizolować od otoczenia i jest mu względnie dobrze. Robił przepiękne różańce, szachy, przeróżne figurki i zwierzątka. Za czasów okupacji i kilka lat po wyzwoleniu był w konspiracji dowódcą plutonu dywersyjnego, którego zadaniem było wykonywać wyroki śmierci na ludziach skazywanych przez organizacje podziemne, będące pod dowództwem „Ognia" legendarnego partyzanta w Nowosądeckiem na Podhalu. Mógł opowiadać godzinami o bardzo ciekawych przypadkach ze swojej pracy konspiracyjnej głównie z okresu okupacji niemieckiej. Został skazany przez WSR na karę śmierci, ale za zasługi okupacyjne (odbił z rąk niemieckich dużą grupę Żydów, z których niektórzy zajmowali wysokie stanowiska w PRL) Żydzi nie dopuścili do wykonania wyroku. Po sześciu miesiącach spędzonych w celi śmierci, nr 27, został ułaskawiony i zmieniono mu karę na dożywotnie więzienie.

Nie można zapomnieć pana Kalinowskiego, bardzo wysokiego i potężnej budowy starszego mężczyzny, chyba kolejarza z Żurawicy. Posiadał nieprzeciętny talent do opowiadania kawałów. Wystarczyło, że tylko zapytał: „A może wam coś opowiedzieć?" i robił stosowną minę do tego, co zamierzał opowiedzieć, a już cała cela ryczała ze śmiechu. To dzięki panu Kalinowskiemu często zdarzały się wesołe chwile w naszym ciężkim, powszednim życiu. Mile też wspominam inż. Zdanowskiego z WSK Rzeszów za jego ogromne poczucie humoru, nawet w najtrudniejszych warunkach życia.

Nie zapomnę nigdy pewnego wydarzenia, jakie miało miejsce kiedyś rankiem w celi nr 26. Otóż jak zwykle po pobudce ustawiała się długa kolejka do jedynej w celi muszli ustępowej; trzeba nadmienić, że muszla ta była podłączona wylewem tylnym do szerokiej rury kanalizacyjnej. Po każdym załatwieniu odchody spłukiwało się wodą z wiadra. W pewnym momencie, gdy jeden z więźniów siedział na sedesie, wszyscy mieszkańcy celi usłyszeli przeraźliwy krzyk. Zwróciliśmy oczy na krzyczącego, który zerwał się z sedesu z wiszącym u jego genitaliów pokaźnych rozmiarów szczurem. Szczur, chyba pod wpływem krzyku ofiary i dużej ilości ludzi biegnących na ratunek koledze, puścił swą zdobycz i wpadł do otworu kanalizacyjnego. Dla wielu więźniów wydarzenie to było zabawne, ale nie dla poszkodowanego, który od tej pory załatwiał się, trzymając swoje „klejnoty" w dłoni.

Na Zamku, w czasie krótkiego remontu celi nr 25, przesiedlono więźniów do naszej celi i spotkałem się z kilkoma chłopakami z DAK: z Kazkiem Łyszczarzem, Zdzisławem Szczepankiewiczem, Tadeuszem Nowakiem i Genkiem Konieczkowskim. Było to krótkie, ale bardzo przyjemne spotkanie. Przekazaliśmy sobie informacje o wzajemnym zdrowiu, wiadomości z rodzinnych stron, co podczas naszej nieobecności tam się wydarzyło itp. Spotkanie w szerszym gronie dakowców wykorzystaliśmy do złożenia wzajemnego przyrzeczenia, że żaden z nas nie zapali w więzieniu ani jednego papierosa. Zdawaliśmy sobie sprawę z zagrożenia, jakim są papierosy w bardzo trudnych warunkach bytowych dla naszego zdrowia. Po latach byliśmy bardzo dumni z dotrzymanego przez wszystkich, złożonego w celi więziennej przyrzeczenia.

Na Zamku, wszyscy z czwartej grupy sądzonej we wrześniu, siedzieliśmy dwa miesiące. Zaraz po uprawomocnieniu się naszych wyroków, od których ze zrozumiałych względów nie robiliśmy żadnych odwołań, pod koniec listopada 1950 roku dołączono nas do 96-osobowego transportu i w wielkiej tajemnicy załadowano do dwóch wagonów więźniarek podstawionych na rampie dworca głównego w Rzeszowie. Nikt z więźniów nie wiedział, dokąd nas wiozą. Śledziliśmy więc, mimo szczelnie zamkniętych, zamalowanych i zakratowanych okien, trasę naszego przejazdu. Orientowaliśmy się głównie po zapowiedziach o ruchu pociągów na większych stacjach. W Poznaniu nasze wagony odczepiono od składu pociągu i pozostawiono na jednej z bocznic blisko dworca. Pasażerowie szybko się zorientowali, że jedzie jeden z częstych transportów do Wronek i zaczęli przynosić kanapki, czekolady i inne produkty żywnościowe, prosząc konwojentów, aby to podali więźniom. Najpierw było słychać prośby, a potem wyzwiska pod adresem konwojentów, że nie chcą przyjąć tych darów. Dla nas miało to duże znaczenie, był to bowiem jeszcze jeden odruch solidarności z nami. 

Kiedy w końcu doczepiono nas do pociągu jadącego do Szamotuł wiedzieliśmy na pewno, że wiozą nas do więzienia centralnego we Wronkach. Teraz zaczęliśmy intensywnie myśleć, jak powiadomić o tym nasze rodziny, aby oszczędzić im chodzenia i upokorzeń, jakie ich czekały, zanim by się dowiedzieli o miejscu naszego pobytu. W kajucie więźniarki jechali sami swoi: Tadeusz Markowicz, Kazimierz Łyszczarz, Jerzy Żeglin i ja. Gdy debatowaliśmy, jak zawiadomić rodziny, nauczyciel Markowicz zażywał właśnie lekarstwo. Zauważyłem, że było ono umieszczone w pięknym, kolorowym opakowaniu w kształcie walca. Pomyślałem, że w tym pudełeczku można wyrzucić krótki list i kartkę do znalazcy, aby go włożył do koperty i wysłał na wskazany adres. To kolorowe, z włoskiego lekarstwa opakowanie dawało gwarancję, iż każdy przechodzień zwróci na nie uwagę. Wszyscy uznali, że pomysł jest dobry i przystąpiliśmy do jego realizacji. Pan Markowicz napisał list do żony, a ja napisałem kartkę do znalazcy, kończąc ją słowami: „Jeszcze w tym tygodniu Pan Bóg wynagrodzi Ci tę wielką przysługę". Złożyliśmy list razem z kartką i włożyliśmy do opakowania. Schowałem przesyłkę do kieszeni i zapukałem do drzwi. Gdy zgłosił się konwojent, powiedziałem, że muszę wyjść do ustępu, bo boli mnie żołądek. Otworzył drzwi zaprowadził mnie do klozetu. Usiadłem na muszli, położyłem na jej dnie pudełko i pilnie obserwowałem przez niedomalowaną w rogu szybę, czy są w pobliżu torów kolejowych domy mieszkalne. Gdy zobaczyłem wiejskie zabudowania, nacisnąłem pedał spłuczki i pudełko z wodą spadło na torowisko. Wróciłem zadowolony, że zadanie zlecone przez kolegów wykonałem zgodnie z planem. Teraz pozostało tylko czekać na efekt tego działania. Długo nie czekaliśmy, bo już w piątym dniu po naszym przyjeździe do Wronek przyjechała pani Markowiczowa z paczką i na widzenie do męża. Nasze rodziny również przyjechały kilka dni później. Wszyscy byliśmy wdzięczni nieznanemu znalazcy, który bezinteresownie wyświadczył nam wielką przysługę. 

Do Wronek dojechaliśmy w godzinach popołudniowych i byliśmy zaskoczeni uroczystym przyjęciem, jakie nam tu zgotowano. Wagony więźniarki obstawiło co najmniej stu strażników więziennych. Po wyprowadzeniu z wagonów zostaliśmy ustawieni w czwórki i gdy cała kolumna była gotowa, otoczono nas szczelnym pierścieniem i wtedy dopiero padł rozkaz marszu w kierunku więzienia. Prawie sto par drewnianych butów które mieliśmy na nogach, wybijało na drodze rytm, który skojarzył mi się z katorżnikami carskimi, brakowało jedynie brzęku łańcuchów. Gdy dochodziliśmy do ogromnego kompleksu budynków centralnego więzienia, jego główna, żelazna brama otwarła się szeroko i całą kolumna weszliśmy do tej otchłani. Tu paliły się już światła żarówek. W dość długim, szerokim pomieszczeniu wrzaskliwym rozkazem polecono nam uformować się w dwuszereg, a następnie pierwszemu szeregowi nakazano zrobić dwa kroki do przodu, a drugiemu dwa kroki do tyłu. Potem otrzymaliśmy rozkaz. złożyć przed sobą worki z rzeczami osobistymi, które przywieźliśmy z Rzeszowa. Następnie przystąpiono do sprawdzania danych personalnych i wyliczenia nas. Gdy się okazało, że stan się zgadza ze specyfikacją wysyłkową, padł rozkaz: „A teraz wszyscy rozebrać się do naga! Daję wam na to dwadzieścia sekund". Powiedział to oficer w stopniu kapitana. Już w czasie rozbierania, popędzając nas, stojący za nami klawisze zaczęli nas kopać, twierdząc, że jak na Wronki, to za wolno się rozbieramy. Gdy w końcu staliśmy jak Pan Bóg nas stworzył w tym bardzo zimnym i słabo oświetlonym korytarzu, strażnicy przystąpili do szczegółowej rewizji wszystkich naszych rzeczy, tych, które mieliśmy na sobie i tych w workach. Ponadto każdy z nas został poddany rewizji osobistej, która polegała na dokładnych oględzinach jamy ustnej i dotykaniu miejsc pod pachami. Musieliśmy stanąć w szerokim rozkroku i głębokim skłonie do przodu w celu uzyskania możliwości zajrzenia do odbytu. Starzy więźniowie Wronek twierdzili, że częste zaglądanie więźniom do d... miało na celu sprawdzanie, jak głęboko mają oni socjalizm.

Po rewizji pan kapitan wygłosił do nas bojowe przemówienie, w którym podkreślił, że przywieziono nas do Wronek po to, aby zrobić z nas porządnych obywateli i wypuścić na wolność. Jeżeli taka przemiana w nas nie nastąpi, to będą nas tu trzymać dotąd, dopóki władze więzienne uznają za stosowne. Najważniejszym przykazaniem w tym więzieniu jest regulamin, który każdy więzień już następnego dnia po przyjeździe musi umieć na pamięć. Każde odchylenie od regulaminu we Wronkach jest surowo karane. Powiedział nam również, że więzień wypuszczony z celi bez wyraźnego innego rozkazu, musi zawsze ustawiać się twarzą do ściany bez najmniejszego skrętu głową w lewą lub w prawą stronę. W celi na widok najmniejszego poruszenia się wizyterki w drzwiach wszyscy więźniowie muszą w błyskawicznym tempie ustawić się w szeregu pod oknem w pozycji na baczność. Dalej zapoznał nas z kolorami pasów na chodnikach i wyjaśnił, jakim celom służą. Dowiedzieliśmy się, że tylko po pasach o kolorze jasnoorzechowym możemy chodzić, że najmniejsze zboczenie więźnia na inny pas będzie surowo karane. Na zakończenie dość długiego straszenia nas podał komendę: „A teraz za swoje rzeczy chwyć i na celę biegiem marsz". Przed każdym więźniem leżała znaczna kupka porozrzucanych w nieładzie rzeczy, pozostawionych po rewizji. Zaczęliśmy więc szybko je zbierać, aby nic zostawić. W momencie schylania się otrzymywaliśmy kopy w gole tyłki lub łydki od stojących za nami strażników. Kopiąc nas krzyczeli, aby szybko uciekać do celi. My młodzi, to jeszcze pół biedy, mimo kopniaków i uderzeń kluczami w plecy zdążyliśmy większość swoich rzeczy pozbierać i przyciskając je do brzucha obiema rękami rwaliśmy do przodu, ale biegliśmy ciągle w gęstym szpalerze strażników, którzy, jak nie zdążyli nogami, to rękami przyśpieszali ten szaleńczy bieg. Szereg strażników był ustawiony aż do celi pierwszego skrzydła „B", w kto przygotowano kwarantannę dla naszego transportu. Wpadło nas pięciu i drzwi celi za nami zatrzaśnięto. Wszyscy byliśmy wściekli i zdumieni takim traktowaniem więźniów. Zaraz jednak ucieszyliśmy się tym w celi jest nas aż czterech z DAK: Genek Szczepankiewicz, Kaziu Łyszczarz, Genek Konieczkowski i ja.

Jak odczuli to przyjęcie do Wronek ludzie starsi, mniej spraw fizycznie, a szczególnie otyli, niech świadczy o tym wypowiedź sześćdziesięciopięcioletniego chłopa z lubaczowskiej wsi, który miał wyrok czterech lat więzienia za szeptaną propagandę antyustrojową (nazwiska nie pamiętam). Do naszej celi wpuszczono go jako szóstego z dziesięć minut później, po zasiedleniu przez nas celi. Drzwi nagle się otworzyły i wepchnięto starszego, otyłego człowieka, z szeroką, ciętą rana czole, umazanego we własnej krwi od głowy do stóp, nagusieńki trzymającego w jednej ręce drewnianego buta, a w drugiej zbroczoną krwią więzienną koszulę. Był tak potwornie skopany po nogach, że jeszcze przed zamknięciem drzwi upadł na posadzkę celi. Podnieśliśmy go szybko i usadowili na części łóżka przeznaczonej do siedzenia, po czym obmyliśmy go wodą, która stała w rogu celi w trzylitrowym dzbanku. Dopiero po obmyciu i wytarciu koszulą, którą trzymał w ręku, rozpoznaliśmy, że jest więźniem z naszego transportu. On natomiast posiedział chwilę, wodząc na wpół przytomnymi oczyma po celi i po dłuższej chwili powiedział: „Chłopcy, to są te zaklęte zamki, o których ja czyta w przeszłości książkę". I dodał bardzo poważnie: „Stąd już nikt z nas wyjdzie, bo gdyby miał ktoś z nas wyjść, to by się z nami tak nie obchdzono. Ja już jestem stary, to niewielka strata, ale żal mi was, bo jesteście jeszcze tacy młodzi i nie poznaliście nawet życia". Pocieszaliśmy go, jak tylko umieliśmy, że wszyscy wyjdziemy i to na pewno już niedługo, bo taka zgraja wściekłych psów nie może się długo utrzymać przy władzy. Kiwał głową, jakby nam chciał przytaknąć, ale było widać, myśli swoje.

Gdzieś po pół godzinie drzwi się otworzyły i do celi weszło trzech młodych strażników. Waluś, stary akowiec z Woli Zarczyckiej, wybrany przez nas komendantem celi, zameldował stan więźniów, a oni zwrócili się do ledwie trzymającego się na nogach, w mokrej, pokrwawionej koszuli i w jednym bucie dziadka i pytają, co się stało z czołem, bo rana ciągle jeszcze krwawiła. Biedny dziadek myślał, że pytają ze współczuciem i poskarżył się im:” Pobito mnie, panowie, i to okropnie w drodze od bramy do celi". Reakcją strażników było najpierw udawane wielkie zdziwienie, a potem nagły rozkaz: „Wyskakiwać na korytarz!" Dziadczysko w tym jednym bucie, chwiejąc się na nogach i kuśtykając wyszedł na korytarz. Za kilkanaście minut wrócił jeszcze bardziej blady i wystraszony. Nie odezwał się do nas ani słowem. Po kilku minutach denerwującej ciszy drzwi znowu się otworzyły, weszło dwóch innych strażników i ponownie padło pytanie: „Co się stało z czołem?" „Biegłem nieostrożnie i uderzyłem się głową o barierkę schodów odpowiedział dziadek”. Na to jeden ze strażników odpowiedział cynicznie „Widzicie, dziadku, we Wronkach nie trzeba się spieszyć, wystarczy chodzić ostrożnie i uważać na swoje zdrowie. Wyjdźcie na korytarz, to uzupełnimy waszą garderobę, bo striptizu we Wronkach też nie wolno uprawiać". Po dłuższej chwili „dziadek" wrócił w pełnym rynsztunku więźnia karnego i z zaklejonym opatrunkiem na czole.

Już po kilku dniach pobytu przekonaliśmy się, że we Wronkach maltretuje się więźniów z typowo sadystycznych pobudek. W pewnym momencie zauważyłem, że poruszył się „judasz", więc zgodnie z obowiązującym regulaminem dałem pstryknięciem palców znak, abyśmy się ustawili w szeregu pod oknem. Drzwi się otworzyły i młody strażnik zapytał bardzo ostrym tonem: „Który z was powiedział, że ja patrzę?" Ponieważ z tonu głosu wyczułem, że szuka ofiary, nie przyznałem się, a pozostali postąpili tak samo. Zaczął więc pytać indywidualnie: „Dlaczego wy ustawiliście się w szeregu na baczność?" „Bo widziałem, że wszyscy się ustawiają, więc wiedziałem, że muszę stanąć i ja" powiedział pierwszy komendant Walus. Reszta odpowiedziała tak samo. Widząc, że nam niczego nie udowodni, wskazał kluczami na Genka Konieczkowskiego i powiedział: „Wyskakiwać!". Po wyjściu na korytarz polecił mu zdjąć „okulaki" (drewniane buty) i pójść do płuczkarki na końcu korytarza, tj. do pomieszczenia, gdzie wylewało się kible z poszczególnych cel codziennie rano przed śniadaniem. Co działo się w płuczkarce, nie widziałem, ale Genek wrócił w okropnym stanie.

W czasie pobytu na kwarantannie przyjechał do mnie na pierwsze widzenie mój Tato. Przysłano więc po mnie na oddział specjalnie do tych celów wyznaczonego funkcjonariusza, który poinformował mnie, aby w czasie widzenia nie mówić nic złego o więzieniu. Najmniejsza wzmianka na ten temat będzie przyczyną przerwania widzenia bez ostrzeżenia. W specjalnym pomieszczeniu na odwiedziny wprowadził mnie do małej, ciemnej kabiny, która z jednej strony miała gęstą siatkę z drutu, a za tą siatką jeszcze zasuwaną żaluzję ciemnozielonego koloru. Po podniesieniu żaluzji zobaczyłem, że między moją kabiną a podobną z drugiej strony jest korytarz około 1,5 do 2 metrów szeroki, w którym stoją naprzeciw siebie dwaj strażnicy. Jeden przy mojej siatce, a drugi przy siatce mojego ojca. Dali znak, że możemy rozmawiać. Zacząłem ja, bo Tato na widok wystrzyżonego wynędzniałego, przez dwie siatki ledwie widzianego syna zapomniał języka w gębie. Zapytałem więc ja o zdrowie wszystkich domowników, a Tato zdziwionym głosem w odpowiedzi na moje pytanie powiedział: „To jeszcze nie otrzymałeś dwa tygodnie temu wysłanego listu?" Nie analizując słów, odpowiedziałem machinalnie, że na razie jestem na kwarantannie, więc nie dokończyłem zdania, a przed moimi oczyma spadła żaluzja i strażnik uroczyście, że widzenie skończone. Okazało się, że przestępstwem z mojej strony była wzmianka o kwarantannie, a mój biedny Ojciec, aby mnie zobaczyć przez piętnaście sekund, musiał spędzić w podróży ponad dwie doby. Byłem wściekły na strażnika, ale i na siebie też. Myślałem, że mi serce pęknie z żalu, ze mój Tato, umęczony tak długą podróżą, musiał wracać, nie zamieniwszy ze mną ani jednego zdania. Niezależnie od przerwanego widzenia zostałem ukarany przez naczelnika więzienia dodatkową karą pozbawienia mnie odwiedzin przez następne trzy miesiące.

Warunki mieszkaniowe były we Wronkach również okropne. W każdej celi o wymiarach 3 na 2,2 m w okresie międzywojennym przebywał jeden więzień, który na dzień pościel z łóżkiem zamykał na ścianę, aby mieć więcej miejsca do chodzenia. Po wyzwoleniu władza ludowa" do tej samej celi zamykała sześciu, a bywało, że i siedmiu więźniów, którzy na dzień otwierali łóżko ze ściany i składali na nim w idealną kostkę pościel wszystkich mieszkańców celi. Na noc natomiast, aby się pomieścić na asfaltowo betonowej podłodze, trzeba było zamykać puste łóżko na ścianę. Sienniki, zawierające kilka garści słomiastego pyłu, były tylko siedliskiem kurzu i nie stanowiły żadnej izolacji od betonowej posadzki. Codziennie rano po ułożeniu kostki na łóżku posadzka musiała być zmywana zimną wodą, aby zebrać z niej wytrzepany pył. Zmyta woda podłoga parowała, tak była w ciągu nocy nagrzana naszymi ciałami. Białe, fajansowe kible do załatwiania potrzeb fizjologicznych, o pojemności około pięciu litrów, były wstawiane do specjalnych drewnianych sedesów w rogu celi. Załatwialiśmy się do nich zwykle między pobudka o godzinie szóstej a okresem kiblowania (wystawiania kibli z celi), który trwał do szóstej trzydzieści. W razie chorób żołądka, na które cierpiało wielu więźniów, kible były używane przez całą dobę. Opróżniać je można było tylko raz dziennie w godzinach ustalonych regulaminem. Na każdą celę obowiązywał przydział wody trzy litry na dobę. Woda ta musiała wystarczyć dla sześciu osób do utrzymania czystości ciała i pomieszczenia.

Jedzenie we Wronkach było skandaliczne. Na śniadanie dostawało się pół litra czarnej kawy (zrobionej z przypalonych buraków), najczęściej niesłodkiej, i kawałek razowego chleba, który tu nazywano „koksem". Obiady to cztery do pięciu razy w tygodniu robaczywa kasza jęczmienna (siekanka) z domieszką mielonych na maszynie w całości (z ogonami i głowami) dorszy. Zapach tej potwornej mieszaniny odbierał chęć dojedzenia, a u wielu więźniów wywoływał torsje. Osobiście przez pierwszych kilka tygodni nie mogłem jeść kaszy z dorszami, ale starzy więźniowie z mojej celi udowadniali mi, że jeżeli nie wezmę się do jedzenia kaszy, która jest podstawowym wyżywieniem we Wronkach, to z moim wyrokiem nie doczekam wolności. Raz w tygodniu podawano grochówkę z ogromną ilością szkodników w niej żyjących. Do tych małych żuczków można się było przyzwyczaić, układając z nich wokół brzegów aluminiowej miski piękny wianuszek. Zdarzały się czasem i inne zupy, jak kartoflanka lub brukiew. Kolacje to głównie kawa z „koksem", a czasem jakaś wodnista zupa.

Do końca 1950 roku można było jeszcze otrzymywać paczki żywnościowe z domu, ale przesłane do Wronek, po specjalnej technice wydawania, stawały się z reguły niejadalne. Po paczkę wychodziło się z celi z miednicą do mycia. W czasie wydawania paczki strażnik rozcinał opakowanie, wysypywał zawartość na duży stół i ogromnym, ciężkim tasakiem ciął wszystko w jedną rozdrobnioną masę. Tak skontrolowaną paczkę zgarniał tasakiem ze stołu do miednicy, z którą odbiorca wracał na swój oddział pod celę. W sercu wtedy palił się ogień, że ktoś bliski wydał ostatnie, ciężko zarobione grosze, aby wysłać tę przesyłkę, a ci szubrawcy rozmyślnie i z wielką satysfakcją zniszczyli wszystko.

Od stycznia 1951 roku zabroniono przysyłania paczek, a więzień miał prawo do zrobienia zakupów raz w miesiącu za określoną kwotę w kantynie więziennej. Zwykle w kantynie nie było nic prócz chleba i margaryny lub ceresu, i to w ograniczonych ilościach. Raz, pamiętam, przywieziono kiełbasę końską i kaszankę. Po zjedzeniu tych produktów wszyscy w celi pochorowali się.

Zmorą więźniów były ciągłe „kipisze" nocne i dzienne, czyli przegląd sienników i rozwalanie kostki z pościeli pod pozorem, że nie jest zbyt dokładnie złożona. „Kipisze” odbywały się najczęściej w środku nocy. Do uśpionej celi wpadało kilku strażników, którzy z krzykiem polecali wszystkim wstać, rozebrać się do naga, wyjść na korytarz i ustawić się twarzą do ściany. Tam, trzęsąc się z zimna (bo zimą temperatura wewnątrz budynku nigdy nie przekraczała siedmiu stopni), staliśmy dotąd, aż tamci zdążyli powysypywać sproszkowane od ciągłych rewizji resztki słomy z sienników i porozwalać je po celi, zasypując nimi koce, prześcieradła i naszą bieliznę, bo ubrania i buty były wystawiane przed apelem wieczornym na korytarz. Gdy już wszystko było skłębione na jednej kupie, wpuszczano nas do zakurzonej celi z poleceniem, aby w ciągu dziesięciu minut wszystko było na swoim miejscu, a my pod kocami.

Systematyczne przerzutki więźniów z celi do celi, przed każdymi świętami, takimi jak Boże Narodzenie, Wielkanoc, pierwszy maja, 22 lipca oraz innymi ważniejszymi datami w ciągu roku, miały na celu zmieszanie szybko zżywających się ze sobą małych społeczności, zamkniętych w czterech ścianach. Wiadomo było powszechnie, że w czasie przerzutki zmieniano kapusiów i że więźniowie przez kilka tygodni będą względem siebie nieufni, ponieważ nie będą pewni, w jakim otoczeniu się znajdują. 

Z okresu kwarantanny we Wronkach nie mogę nie wspomnieć. o Walusiu z Woli Zarczyckiej koło Leżajska, bardzo mądrym polskim chłopie, wielkim patriocie, który całą okupację pracował ofiarnie w konspiracji i brał udział w wielu akcjach zbrojnych przeciwko Niemcom. Jako członek AK po wyzwoleniu musiał się ujawnić i zapomniał o podaniu jakiegoś szczegółu, co wystarczyło władzy ludowej, aby go posadzić na wiele lat. Był zawsze spokojny, cichy, zamknięty w sobie, nawet niewiele mówił, ponieważ twierdził, że w obecnej rzeczywistości tylko milczenie jest prawdziwym złotem, bo nikt nie może być pewnym, z kim się rozmawia. Był w wieku około czterdziestki, ale wyglądał na wiele więcej. Nas się nie bał i wdawał się z nami w bardzo rzeczowe dyskusje. Nauczył nas mądrej maksymy, którą nakazywał nam zapamiętać na całe życie: „Walczyć ze złem trzeba zawsze i wszędzie, ale i wtedy trzeba myśleć i nie zapominać o jednym: że tam, gdzie nie można być wilkiem trzeba być lisem, ale walki nigdy nie wolno przerywać". Przez trzy tygodnie przebywania w jednej celi bardzo się z nami zaprzyjaźnił i było nam trudno rozstawać się z nim. Po kwarantannie każdy z nas został przydzielony do innej celi, do obcych, którzy po kilku dniach znowu stawali się swoi i bliscy.

Życie w celi układało się różnie, zależnie od stopnia wzajemnego zrozumienia się i zaufania, poziomu intelektualnego, osobowości poszczególnych osób i wielu innych czynników, które mogą mieć wpływ na zespół zmuszony do życia na bardzo małej powierzchni, ciągle razem.

We Wronkach wszystkie regulaminowe czynności były sygnalizowane gongiem, umieszczonym w zasięgu ręki komendanta pawilonu, który dzień i noc czuwał w centralnym punkcie budynku więziennego na wysokości pierwszego piętra, siedząc w specjalnym oszklonym „bocianie" mając widok na wszystkie skrzydła i oddziały ogromnego więzienia. Widoczność na oddziały ułatwiały mu balkony na poszczególnych kondygnacjach; środkowa przestrzeń od dołu do góry była pusta. Po wielu samobójstwach zmaltretowanych lub doprowadzonych do ostateczności psychicznej więźniów, którzy rzucali się z balkonów wyższych kondygnacji na posadzkę pierwszego oddziału, na poziomie pierwszego piętra zaciągnięto siatki, które miały ubezpieczać samobójców przed zdeformowaniem głowy w czasie uderzenia o betonową posadzkę. Funkcję komendanta pełnili starsi stopniem strażnicy, cieszący się większym zaufaniem u naczelnika więzienia. Komendant pawilonu uderzał w potężny gong na pobudkę, apel poranny, kiblowanie, śniadanie, obiad, kolację, apel wieczorny i wystawianie kostek ubraniowych na balkon oraz na ciszę nocną. Wszyscy więźniowie po ilości uderzeń w gong orientowali się, co w danym czasie ma się odbyć. Czas pomiędzy śniadaniem a obiadem oraz obiadem a kolacją był najdłuższy i każdy więzień zależnie od nastroju w danym dniu spędzał go według własnego uznania. Nie wolno mu było tylko spać. Mógł siedzieć na wolnym brzegu łóżka, nie opierając się o kostkę pościeli, lub chodzić od drzwi do okna trzy kroki i z powrotem. Jeżeli na przykład wszyscy mieszkańcy celi chcieli spacerować, to ustawiali się gęsiego i wykonywali trzy kroki do przodu, a następnie robili w tył zwrot i znowu stawiali trzy kroki. Tak potrafiliśmy chodzić nieraz i kilka godzin, z krótką przerwą na siedzenie. Bywało, że gdy cela czy cały oddział nie były ukarane, to podawano nam do czytania „Trybunę Ludu" lub książki, ale z reguły o tematyce leninowsko-marksistowskiej. Otrzymywaliśmy również listy, których treść zwykle w jednej trzeciej była dokumentnie przez cenzurę zamazana tuszem, ale każdorazowe dostanie listu to było ważne wydarzenie w naszym monotonnym życiu więźnia. Ja miałem to wyjątkowe szczęście, że listów otrzymywałem w stosunku do innych bardzo dużo. Pisali do mnie rodzice i trzy dorosłe już siostry, pisała Zosia Burówna z więzienia z Fordonu (bo tam odbywały karę dziewczyny z DAK), pisały również koleżanki z ławy szkolnej. Ci wszyscy, którzy ze mną korespondowali, nawet nie zdawali sobie w pełni sprawy z tego, jak wiele w mojej sytuacji te listy znaczyły. Odpisywałem bardzo rzadko, bo mogłem napisać tylko jeden list w miesiącu, więc wysyłałem go do rodziców i w nim przekazywałem podziękowania za listy tym, co do mnie pisali. Tamci z kolei, znając moje warunki, nie czekali na odpowiedź, tylko w oparciu o pozdrowienia ode mnie przekazane przez rodziców, pisali następne.

Do najprzyjemniejszych chwil w życiu więźnia zaliczaliśmy czas od momentu ciszy nocnej do zaśnięcia. W tym okresie czułem się prawie wolny, bo mogłem swobodnie przenosić się moimi myślami wszędzie, gdzie tylko chciałem i rozmawiać w myślach na interesujące mnie tematy z wszystkimi ludźmi, których lubiłem, ceniłem i kochałem. Wszystkie inne, włącznie ze snem, który często był zatruty koszmarami z okresu śledztwa, zaliczam do najgorszych w moim życiu, bo byłem niewolnikiem pozbawionym wszelkich ludzkich praw, zdanym na łaskę i humory sadystycznie nastawionych strażników wronkowskiego więzienia.

Pod koniec maja 1951 roku zaczęto wyciągać z cel wszystkich młodych chłopców w wieku do dwudziestu jeden lat i gromadzić w skrzydle D na pierwszym oddziale. Domysłów było wiele, ale w końcu powiedziano nam, że wyjeżdżamy do więzienia progresywnego, w którym będziemy mogli pracować i uczyć się. Perspektywa była ciekawa, bo sam fakt zamiany Wronek na inne więzienie znaczył już bardzo wiele. Wronki w tym czasie były najcięższym więzieniem dla więźniów politycznych w Polsce. Transporty z młodzieżą miały odchodzić co trzy dni. W pierwszych dniach czerwca przyszła kolej na nasze cele. Wydano nam worki z rzeczami osobistymi z magazynu i wyprowadzono na korytarz pierwszego oddziału, gdzie sprawdzono nazwiska z naszymi dokumentami z akt. Kiedy wywołano już wszystkich z naszej organizacji i ustawiono w innym szeregu, zacząłem się denerwować, dlaczego mnie nie czytają. Potem wyczytali jeszcze wielu innych więźniów i dołączyli do kolumny przeznaczonej na wyjazd. Na starym miejscu zostało tylko ośmiu. Gdy wyczytanej kolumnie kazali maszerować w kierunku bram wyjściowych, zdenerwowani patrzyliśmy przed siebie na ścianę, nie rozumiejąc, dlaczego nas pozostawiono. Wśród tych ośmiu rozpoznałem Tadeusza Senejko, dowódcę naszej placówki DAK na Śląsku. To nasunęło mi myśl, że pozostawiono przywódców organizacji. Ja nim nie byłem, ale w moim aktach sporządzonych przez WUBP w Rzeszowie byłem pierwszym oskarżonym – i to im wystarczyło. Z Tadkiem Senejko nie mogłem się porozumieć, bo staliśmy blisko „ambony" komendanta pawilonu, który nas pilnie obserwował. Zamienienie kilku słów z innym więźniem na korytarzu to wielkie przestępstwo we Wronkach i obaj nie chcieliśmy ryzykować. Po chwili przyszło dwóch strażników, polecili nam zostawić worki z rzeczami na korytarzu, a nas zaprowadzili na karne skrzydło C. Tu pozostawili na każdym oddziale po dwóch i przekazali oddziałowym strażnikom do zamknięcia w celach. Byłem bardzo zgnębiony, bo wiedziałem, że z naszej organizacji z grupy strzyżowskiej zostaliśmy we Wronkach tylko ja i Staszek Wróbel, który miał już skończone dwadzieścia jeden lat i nie zaliczono go do młodocianych.

Wpuszczony do celi na drugim oddziale, powiedziałem „dzień dobry” i usiadłem za łóżkiem w kącie, aby przemyśleć w spokoju wszystkie fakty poprzedzające wyjazd transportu jeszcze raz po kolei. Żaden z moich współwięźniów nie był przez „speców" wzywany, więc nie mogłem być zakapowany. Teraz byłem już pewny, że wzięto mnie za przywódcę: został Senejko, a wcześniej jeszcze, przed wyjazdem, Janek Michno z Łańcuta mówił mi, że Stanisława Mandeckiego z rudnickich „Orląt” nie wytypowano do wyjazdu, ponieważ był komendantem organizacji.

Po chwili oddziałowy otworzył drzwi i kazał mi się udać do magazyn w celu wybrania „przyrządów" do jedzenia, bo wszystko wcześniej zdaliśmy. Kiedy wróciłem do celi, jeden z więźniów zapytał mnie, co to się stało, że nie miałem podstawowego wyposażenia. Byłem pewien, ż wszyscy uważają mnie w tej chwili za kapusia wsuniętego im nagle do celi. Rozumiejąc ich obawy, opowiedziałem im swoją historię związaną z wyjazdem do więzienia młodzieżowego. Widziałem, że moje opowiadanie było dla nich wiarygodne i serdecznie mi współczuli. Jak się później okazało, cela, do której trafiłem, była dla mnie bardzo szczęśliwa Ludzie, których tu spotkałem, byli inteligentni i dobrzy. Było ich w cel tylko pięciu, bo poprzedniego dnia zabrano jednego więźnia z bardzo wysoką temperaturą do szpitala więziennego. Tym, których zastałem w celi, muszę poświęcić choć kilka zdań uwagi, bo osobiście bardzo wiele im zawdzięczam. Zacznę ich charakterystykę od najmłodszego, a był nim Stasio Rybka, student trzeciego roku Politechniki Warszawskiej. W okresie okupacji jako harcerz brał czynny udział w konspiracyjnych akcjach Szarych Szeregów. W Powstaniu Warszawskim walczył dzielnie w Batalionie „Zośka" i przeszedł całą gehennę tej historycznej jednostki. Blondyn, średniego wzrostu, o niebieskich oczach, zawsze pogodny i uśmiechnięty, miał około trzydziestki. Gdy opowiadał nam w celi o historii powstania, to łzy leciały mu z oczu ciurkiem. Kochałem go jak rodzonego brata. Tylko on jeden w celi potrafił przysługującym mu pół litrem wody umyć dwa razy dziennie zęby i codziennie wyszorować całe ciało od stóp do głowy przy pomocy małej, lnianej szmatki. To on nauczył mnie jedzenia kaszy z dorszem. Jego sposób polegał na nabieraniu tylko połowy łyżki kaszy i po włożeniu jej do ust natychmiastowym jej połknięciu. Szybkie połykanie ograniczało moment styku pokarmu z językiem i podniebieniem do małego ułamka sekundy i dopiero opanowanie techniki umożliwiło mi jedzenie tej potrawy, za co do dziś jestem ogromnie wdzięczny panu Stasiowi. Kiedykolwiek przypominam sobie Stasia i jego wspaniałych kolegów, żołnierzy Batalionu Zośka", to chylę nisko czoło przed tymi, co zginęli w powstaniu i tymi, co przeżyli, ale później musieli cierpieć w UB-owskich kazamatach i PRL-owskich więzieniach.

Pan Andrzej Kozanecki, również warszawiak z wyższym wykształceniem, był ważną figurą w Stronnictwie Narodowo-Demokratycznym. Był to bardzo ciekawy człowiek, w wieku po czterdziestce. Cierpiał na kamicę nerkową. Sądzono go razem z Wiesławem Chrzanowskim, późniejszym marszałkiem Sejmu w czasach „Solidarności".

Pan Czesław Michalak z Poznania posiadał wyższe wykształcenie i był miłym, sympatycznym panem w wieku około czterdziestu lat. 

Pan Witold Ocetkiewicz z Warszawy miał około sześćdziesiąt lat. W okresie międzywojennym zwiedził kawał Europy. Pracował jako sędzia, później jako adwokat. Potrafił barwnie opowiadać o tym, co w życiu przeżył i widział.

Piąty z kolei mieszkaniec tej celi to pan Mieczysław Skotnicki, prawnik z Tyczyna, przemiły człowiek i przyjaciel. Często opowiadał nam o swojej ślicznej zonie, którą bardzo kochał. Wszyscy siedzieli już po kilka lat, a ja byłem wśród nich najmłodszy wiekiem i stażem w siedzeniu, dlatego traktowali mnie jak nowicjusza i ciągle udzielali mi rad, mających na celu zachowanie w tych nienormalnych warunkach zdrowia, które było warunkiem doczekania wolności.

Każdy dzień w naszej celi był dokładnie zaprogramowany i każdy z nas miał swoją rolę w tym programie. Były prowadzone normalne wykłady z różnych dziedzin, jak prawo, socjologia, historia, geografia świata, ekonomia, literatura polska i światowa, a ponadto bardzo dokładnie analizowane były bieżące wydarzenia i problemy polityczne współczesnego świata. Dla mnie cela ta stała się prawdziwą kuźnią wiedzy i to podawanej na wysokim poziomie. Moja rola ograniczała się głównie do stawiania pytań i brania udziału w ożywionych dyskusjach po każdym wykładzie. Sędzia Ocetkiewicz miał największe poczucie humoru i gdy zdarzały się częste przykrości ze strony służby więziennej, po mistrzowsku umiał rozładować nieprzyjemną atmosferę. Lubił opowiadać o swojej wspaniałej żonie i najładniejszych, jego zdaniem, na Saskiej Kępie dwóch córkach, z których był bardzo dumny. Twierdził na przykład z nas sześciu tylko w jego żyłach płynie błękitna i słodka krew, na co dowodem były pluskwy, które się na tym poznały i nawet jego ogromna łysinę atakowały podczas snu. Budził się bowiem zawsze rano z głowa umazaną krwią z pogniecionych pluskiew, które, co było ciekawe, wychodziły nocą ze swoich kryjówek na sufit i jak spadochroniarze spuszczały się prosto na jego głowę.

Na skrzydle C siedziałem najdłużej. W okresie przed Bożym Narodzeniem 1951 roku, w czasie dużej przerzutki dostałem się do celi n trzecim oddziale skrzydła C, gdzie siedzieli akowcy głównie z Wileńszczyzny. Pamiętam, że w mojej nowej celi miałem najniższy wyrok, a po została piątka wyroki od 15 lat więzienia do dożywocia. Byli to ludzie głównie od Łupaszki, którzy mieli poza sobą całą okupację niemiecka spędzoną w oddziałach leśnych i już po sześć lat przesiedzianych w Polsce Ludowej. Historia życia każdego z moich współmieszkańców to temat do obszernej książki. Jaki oni mieli ogromny żal do tej władzy która ich tak sponiewierała i praktycznie przekreśliła ich całe dorosłe życie! Za tyle lat walki z okupantami o wolność tej ziemi zgotowano in okrutną niewolę, pozbawiającą ich jakichkolwiek praw, nawet tych przy rodzonych, do godności ludzkiej. Obawiam się, że współczesny młody człowiek nie potrafi nawet zrozumieć wielkiej tragedii, jaką zgotowano tym ludziom.

Pewnego dnia wypuszczono nas do kantyny po wypiskę. Jaka była moja radość, gdy wśród więźniów oczekujących na wejście do kantyn poznałem Stasia Rybkę! Staliśmy wszyscy twarzą do ściany, a Stasio był trzeci ode mnie. Skręciłem lekko głowę w lewo i szeptem powiedziałem: „Cześć, Stasiu, jak twoje zdrowie?" Odpowiedział: „Dobrze a twoje?" Już nie zdążyłem odpowiedzieć, bo komendant pawilonu krzyczał z „bociana": „Więzień piąty od prawej do mnie!". Popatrzyłem w prawo faktycznie byłem piąty, więc poszedłem pod bociana i zgodnie z regulaminem zameldowałem się: „Więzień karny Jan Prokopowicz, skazany z artykułów 86 i 4, melduje się na rozkaz". „Wy nie wiecie, że we Wronkach nie wolno rozmawiać na korytarzu ?" padło pytanie. Zapytałem jedynie, co w kantynie jest na wypiskę". „To znaczy, że jeszcze nie wiecie, że we Wronkach nie wolno o nic pytać. Zgłoście po powrocie oddziałowemu, że rozmawialiście przed kantyną możecie odejść." Zameldowałem swoje odejście, zrobiłem zakupy i przed wpuszczeniem nas do celi zameldowałem oddziałowemu (a miał tego dnia służbę „Blada k...."), że rozmawiałem przed kantyną. „To znaczy, że skompromitowaliście mnie pod względem dyscypliny. Wchodźcie do celi, a porozmawiamy po kolacji". Zbliżała się godzina szósta i spieszył się wydawać kolację. Po posiłku otworzył drzwi, kazał mi wyjść i zostawić buty pod celą. Zaprowadził mnie do płuczkarki. Porządkowym kazał wylać na posadzkę wiadro wody i iść do swojej pracy na korytarzu, a mnie polecił skakać żabki aż do odwołania. Skakałem, ile mogłem, potem wstałem i powiedziałem, że więcej nie dam rady, bo nogi mi się zrobiły jak z waty. „A ja mówię, że nie było odwołania rozkazu i trzeba skakać dalej!" W międzyczasie przyszedł oddziałowy z sąsiedniego oddziału, obaj stanęli koło mnie i zaczęli mnie zmuszać do skakania kopniakami z obu stron. Poskakałem jeszcze chwilę i więcej naprawdę nie mogłem. Usiadłem w wodzie i siedziałem, a oni kopali mnie aż do zmęczenia się. Wróciłem pod celę przy pomocy korytarzowych i przez tydzień nie mogłem chodzić, takie miałem posiniaczone i obolałe nogi. Nikt tego nie zrozumie, kto tam nie był, że we Wronkach nie wolno się było nawet uśmiechnąć, bo to też było przestępstwem. Wszyscy ze skrzydła C pamiętali więźnia, który miał naturalną fizjonomię człowieka zawsze uśmiechniętego. Ten więzień na każdym spacerze był odwoływany z szeregu spacerujących i stawiany pod mur ogradzający teren spacerowy. a po spacerze brany do płuczkarki za to, że jest mu we Wronkach zbyt wesoło. Więzienie centralne we Wronkach to dno socjalizmu, w którym prawa i godność ludzka zostały zredukowane do zera; więźniowie byli traktowani jak bezwartościowe przedmioty, których z obawy przed rozprzestrzenieniem się pożaru nie można jeszcze spalić.

W styczniu 1952 roku zebrano dziewięciu więźniów i zawieziono nas pociągiem do więzienia karnego w Rawiczu, gdzie kompletowano większy transport do Jaworzna. Pamiętam, że byliśmy skuci kajdankami po trzech. W naszej trójce ja byłem w środku i do mojej lewej ręki był zakuty więzień pochodzący z Krakowa. Nazywał się Tadeusz Kopański. Miał wybite lewe oko. Natomiast do prawej mojej ręki był przykuty więzień, pochodzący gdzieś od Żywca; nazywał się Mieczysław Pieronek. Dopiero po latach na Zjeździe Jaworzniaków w Krakowie dowiedziałem się, że jest on rodzonym bratem sekretarza Episkopatu Polski biskupa Tadeusza Pieronka.

Byliśmy wszyscy szczęśliwi, że opuszczamy ten wielki kombinat zbrodni we Wronkach. W Rawiczu zakwaterowano nas na okres kwarantanny w podobnych celach, jakie były we Wronkach. Przychodzili ciągle na ten oddział strażnicy z całego więzienia, aby podziwiać, jak wyszkoleni są więźniowie z Wronek. Zaglądali co parę minut do wizyterek, aby zobaczyć naszą sprawność w ustawianiu się pod oknem w szeregu, w pozycji na baczność, za każdym najmniejszym poruszeniem się „Judasza". Tu siedzieliśmy około czterech miesięcy, aż skompletowano duży, dwuwagonowy transport młodocianych więźniów. Dopiero pod koniec kwietnia 1952 roku wywieziono nas z Rawicza do Jaworzna.

Jaworzno faktycznie było innym więzieniem w porównaniu z poprzednimi. Tu zakwaterowano nas w dużych salach, często nawet nie zamykanych w ciągu dnia. Nie można było tylko przejść na inny oddział. Wszyscy codziennie wychodzili do pracy w różnych zakładach umiejscowionych na terenie więzienia, jak również wyjeżdżali samochodami, oczywiście pod ścisłą eskortą, poza teren więzienia.

Przyjechaliśmy do Jaworzna w okresie, kiedy władze zrobiły pierwszą czystkę wśród więźniów. W związku z tym nie zastałem już kolegów Genka Szczepankiewicza i Emila Chlebickiego, których wywieziono do innych więzień. Pozostali koledzy z DAK, opaleni na słońcu i wietrze w czasie bardzo ciężkiej pracy, jaką codziennie musieli wykonywać, przy różnych okazjach spotykali się ze mną i wypytywali o Wronki.

Pierwszą moją pracą w Jaworznie i w ogóle w więzieniu był rozładunek w dniu 7 maja 1952 roku samochodu, w którym przywieziono cegłę na teren więzienia. Pamiętam, że w nocy spadł śnieg (około 5 cm) i żądaliśmy do rozładunku rękawic. Następną moją pracą po okresie kwarantanny było obieranie ziemniaków w kuchni więziennej. Tu dowiedziałem się, że Jerzyk Żeglin zachorował poważnie na gruźlicę płuc i z temperaturą 40 stopni zakuto mu ręce i nogi łańcuchami do specjalnego łóżka w sanitarce więziennej i w towarzystwie dwóch uzbrojonych konwojentów został odwieziony do krakowskiego szpitala więziennego na ulicę Montelupich.

Po kilku tygodniach pracy w dziale gospodarczym zostałem przeniesiony do kopalni „Komuna Paryska", gdzie pracowałem jako PS - pracownik specjalny. Nasze hełmy górnicze miały na jasnym tle dwie czerwone litery: PS. Pracowałem na początku jako górnik dopychacz wózków. Od dziecka lubiłem pracę, więc i tu nie tylko dopychałem do przodka wózki, ale też pomagałem ładować na nie węgiel. Wolnościowy górnik strzałowy, pan Duda, widząc, że jego norma dzienna urobku dzięki mojej pracy podskoczyła do góry, zaczął codziennie przynosić mi do kopalni bardzo dobre jedzenie. Żona jego szykowała podwójną ilość kanapek z prawdziwą szynką lub kiełbasą, a w termosach dobrą kawę lub herbatę. Pracowałem więc coraz wydajniej. Ogólnie praca w kopalni była bardzo ciężka, niebezpieczna i dla nas, więźniów, szczególnie uciążliwa. Przydzielano nam głównie odcinki pracy mokre, gdzie z góry ciągle kapała woda. Pod koniec szychty każdy z nas był mniej lub więcej przemoczony, a musiał wyjść z dołu przed budynek kopalni i czekać pod gołym niebem, aż wyjdzie ostatni więzień górnik. Gdy stan się zgadzał, dopiero wtedy ładowano nas na samochody i jechaliśmy do łaźni na terenie więzienia. Najbardziej dokuczliwe były miesiące jesiennozimowe, bo byliśmy mokrzy, na placu przed kopalnią utrzymywały się minusowe temperatury, a często jeszcze wiał wiatr. Po kąpieli przebieraliśmy się i szliśmy na oddział, gdzie wydawano nam obiad.

W siódmym miesiącu mojej pracy w kopalni po szychcie nie wróciło trzech więźniów. Czekaliśmy na nich ponad godzinę i dopiero po tym czasie strażnicy więzienni wszczęli alarm. Przyjechali strażnicy z psami i zeszli na dół. My czekaliśmy w sumie ponad pięć godzin. W końcu wynieśli tych brakujących na noszach. Okazało się, że jeden z nich pochodził z Jaworzna i znał dobrze kopalnię. Dobrał do siebie jeszcze dwóch kolegów i zaplanowali ucieczkę. Wiedzieli, że w starym wyrobisku kopalni jest szyb wentylacyjny, którym mieli się wydostać na wolność. Gdy doszli do tego szybu resztkami sił, okazało się, że jest on bardzo dokładnie zabezpieczony potężną, metalową kratą. Ponieważ w starym wyrobisku było dużo dwutlenku węgla, a wentylacja nie działała, to gdy doszli do szybu, byli już mocno zatruci i na drogę powrotną zabrakło im sił. Znalazły ich, już nieprzytomnych, psy. Karetkami od bramy zabrano ich do szpitala, ale czy zdołano ich uratować, nie wiem. Po tym wypadku następnego dnia do pracy w kopalni pojechali tylko ci, co mieli wyroki do pięciu lat. Reszta, z wyższymi wyrokami, została zatrudniona na terenie więzienia. Mnie skierowano na prefabrykację, gdzie produkowano elementy budowlane. Robiłem zbrojenia do belek „Elka" i DMS". Mieliśmy tu ustalone normy produkcyjne i kto wykonał ponad 125% normy dziennej w ciągu całego miesiąca, to liczył mu się miesiąc siedzenia za dwa.

W każdą niedzielę musieliśmy obowiązkowo chodzić do kina, które mieściło się na terenie więzienia. Tu karmiono nas obficie szmirą polityczną, głównie radziecką o tematyce kołchozowo partyjnej. Po filmach w świetlicy pod nadzorem wychowawców prowadzono z nami długie podsumowania na temat oglądanych filmów i nie tylko, bo prowadzono często z więźniami w różnych grupach dyskusje i pogadanki na wybrane polityczne tematy. Pamiętam na przykład szeroką dyskusję na temat ustawy o amnestii z dnia 22 listopada 1952 roku. W naszej grupie więźniów górników dwóch wychowawców zapoznało nas z tą ustawą i potem wzywali więźniów do wypowiedzi, co myślimy o tej ustawie. Z uwagi na to, że siedziałem w pierwszym rzędzie słuchaczy, zostałem zapytany jako pierwszy. Odpowiedziałem bardzo krótko, iż uważam, że każda amnestia, która wypuści na wolność choćby tylko część więźniów, jest zjawiskiem pozytywnym. Byli i tacy więźniowie, którzy uważali, że amnestia obejmuje zbyt małą ilość więźniów i oni chyba mieli więcej racji.

Teren więzienia był zradiofonizowany, a administracja prowadziła własny radiowęzeł, który miał nas wychowywać w duchu realnego socjalizmu. W więzieniu przebywało około dwu tysięcy sześciuset więźniów z całej Polski. Zdecydowaną większość stanowiły organizacje proharcerskie, które podobnie jak my po socjalistycznej reformie zeszły w podziemie, przybierając przeróżne nazwy. Według informatora Ministerstwa Spraw Wewnętrznych sporządzonego w 1964 r. przez biuro C o nielegalnych organizacjach i „bandach zbrojnych" działających w Polsce Ludowej w latach 1944-1956, UB udało się rozpracować i osadzić w więzieniach ponad trzysta organizacji młodzieżowych.

Po przesiedzeniu dwóch i pół roku w więzieniu coraz bardziej zdawałem sobie sprawę z faktu, że ciągle przede mną jest jeszcze duży wyrok i że najpiękniejsze lata mojej, moich koleżanek i kolegów młodości zostaną spędzone za kratami. W głębi duszy czułem się w pewnym stopniu odpowiedzialny za zmarnowaną młodość i przekreśloną przyszłość innych dakowców. Czas jednak nie stał w miejscu, ustawa o amnestii zdjęła większości członków DAK jedną trzecią z wyroków, przepracowane w Fordonie i Jaworznie miesiące, liczone jeden za dwa, zbliżały ich poważnie do wolności i z tego bardzo się cieszyłem. Ja oficjalnie zostałem poinformowany w Jaworznie, że amnestii w stosunku do mnie nie zastosowano, ponieważ byłem jednym z założycieli organizacji. Oczywiście byłem na to psychicznie przygotowany i wiadomość ta nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Pracowałem tak, aby wyrobić niezbędną normę do zaliczenia jednego miesiąca za dwa, i z pracą wiązałem większą nadzieję na wolność niż z amnestią. Pisząc o więzieniu w Jaworznie, nie sposób nie wspomnieć o wyżywieniu. Osobiście nie mam pretensji o to, że rzadko było ono smaczne i treściwe, ale znam zgodną opinię wszystkich więźniów, że jedzenia mieliśmy zawsze za mało. Byliśmy jeszcze młodzi i nasze organizmy rozwijały się. Praca, jaką wykonywaliśmy, była bardzo ciężka, bo wyciskano z nas, jak to się mówi, ostatnie soki, a my byliśmy zawsze głodni. Nigdy nie zapomnę, jak na prefabrykacji w przybarakowym śmietniku znaleźliśmy z Kazkiem Łyszczarzem niecały bochenek chleba i kilkanaście pokrojonych kromek. Wszystko było zupełnie spleśniałe, ale było to cenne znalezisko. Zawołaliśmy kilku kolegów, wśród których, pamiętam, był bardzo młody, osiemnastoletni uczeń z Państwowego Liceum Pedagogicznego z Rzeszowa Józef Półćwiartek. Wymyliśmy ten chleb i po osuszeniu zjedliśmy go z wielkim apetytem. Czyżby nasza ciężka praca nie wystarczała nawet na jedzenie do syta?

Zmorą więźniów w Jaworznie byli „spece" lub inaczej „wuje". Byli to faktycznie pracownicy komórki UB na terenie więzienia. To oni wciskali swoje długie nosy, węsząc wszędzie i podsłuchując, co robią i o czym rozmawiają więźniowie. Przekonali się o tym nasi koledzy Tadeusz Nowak i Kazimierz Łyszczarz, gdy pewnego dnia spotkali się przypadkowo w czasie pracy i za rogiem budynku ucięli sobie serdeczną rozmowę. Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nimi „spec". Natychmiast ich rozdzielił i prowadząc jednego przodem, a drugiego z tyłu, wprowadził do budynku i tu przez długi czas przesłuchiwał każdego oddzielnie, aby ustalić, o czym naprawdę rozmawiali. Faktycznie rozmawiali o kolegach z DAK i tego nie mogli mu powiedzieć, ale jeszcze wcześniej popatrzyli na siebie intuicyjnie, i tak jeden jak i drugi powiedział, że rozmawiali o ostatnim widzeniu i o sporcie, co zwykle w takich przypadkach było żelaznym tematem. Głównym zadaniem tych znienawidzonych przez więźniów pracowników było werbowanie skazanych do współpracy, która polegała na donosicielstwie, co z kolei wytwarzało ciągłą atmosferę niepewności wśród uwięzionych. Pewnego dnia we wrześniu 1953 roku byłem bardzo mocno przeziębiony i czułem, że mam dość wysoką temperaturę, podjąłem więc decyzję, że nie pójdę do pracy. Zaraz po śniadaniu poszedłem do oddziałowego i poprosiłem go, żeby wpisał mnie na listę chorych do lekarza. Widocznie widział, że jestem chory, bo bez żadnych dodatkowych pytań wpisał mnie jako pierwszego na kartkę papieru. Wszyscy wyszli do pracy, a ja i jeszcze jeden kolega (Wiesiek z Warszawy, też chory) zostaliśmy w celi. Po kilkunastu minutach po wyjściu więźniów do pracy na oddział przyszedł „wuj" i zaraz jako pierwszego na liście do lekarza wezwał mnie do siebie. Poszedłem więc do dyżurki oddziałowej, zameldowałem się regulaminowo, a ten, ogromnie uprzejmy, z uśmiechem na ustach pyta: „Cóż to, zdrówko nawaliło, że wybieracie się do lekarza?" Niestety odpowiedziałem: „Już od dłuższego czasu czuję się bardzo źle i dlatego postanowiłem upewnić się, czy nie jest to coś poważnego". „A może pracę macie za ciężką? Ja mam kompetencje zmienić pracę na lżejszą". Odpowiedziałem, że dla mnie każda praca jest dobra, bo pochodzę ze wsi i jestem nauczony pracy od dziecka. „Bo wiecie, ja mógłbym wam dać pracę nawet umysłową, tylko jest jeden mały warunek, trzeba coś nam podpisać ..." W tym miejscu mu przerwałem i powiedziałem zdenerwowany: „Panie kierowniku, naprawdę szkoda czasu, bo kapusia ze mnie i tak pan nie zrobi". Po moim oświadczeniu wuj" stał się nagle ubowcem. Zerwał się z krzesła i z ogromną nienawiścią w oczach, podniesionym głosem oświadczył mi: „A ja wam udowodnię, że jeszcze dziś wasi koledzy dowiedzą się, że jesteście kapusiem, a teraz won stąd". „Ale to będzie nieprawdą" powiedziałem i wyszedłem. Faktycznie, po moim wyjściu zawołał do siebie oddziałowego i dłuższą chwilę z nim konferował. Potem przyszedł do naszej celi oddziałowy, wywołał Wieśka na korytarz i oficjalnie mu powiedział, że ja jestem kapusiem. Ubowiec jednak nie osiągnął zamierzonego celu, bo po powrocie kolegów z pracy powiedziałem im o przygodzie ze „specem". Oni oczywiście mi uwierzyli, bo bardzo dobrze znali mnie i moje poglądy. Wiedzieli również, że ci ludzie nigdy nie dekonspirują swoich informatorów.

Po przygodzie ze „specem" oddziałowy zaprowadził nas kilku z oddziału do lekarza na szpitalkę. Przyjmował nas bardzo dobry lekarz Miklaszewski. Opowiedziałem mu, że w ostatnim okresie czuję się ogólnie bardzo źle. Ciągle jestem przeziębiony, dręczy mnie suchy kaszel, pocę się bardzo obficie nie tylko w pracy, ale również w czasie snu w nocy. Dodałem ponadto, że długo pracowałem w kopalni, że codziennie moje ubranie było przemoczone. Lekarz po wysłuchaniu moich informacji o dolegliwościach kazał mi się rozebrać i osłuchał mnie. Wypisał mi skierowanie na zrobienie dużego zdjęcia rentgenowskiego i kazał mi się zgłosić w dniu następnym. Nazajutrz, gdy do niego przyszedłem, wziął moje zdjęcie i powiedział, że mam duży naciek na szczycie lewego płuca i od zaraz mam być przyjęty do szpitala więziennego. Gdy lekarz poinformował mnie, co zdjęcie wykazało, nie wiedziałem, co to naciek, bo nigdy wcześniej z takim terminem się nie spotkałem. Zrozumiałem to dokładnie nieco później, gdy znalazłem się w szpitalu. Szpital więzienny w Jaworznie był to obskurny barak poniemiecki w kształcie litery U w którym leczeniem więźniów zajmował się jeden lekarz wolnościowy i kilku pielęgniarzy wybranych spośród więźniów. Na mnie wywarł jak najgorsze wrażenie: brudne, cuchnące, niskie pomieszczenia, maksymalnie przepełnione chorymi więźniami.

Znalazłem się nagle w nowych warunkach, pomiędzy młodymi chłop mi o kredowo bladych twarzach i mocno podkrążonych oczach. Jedni leżeli nieruchomo w łóżkach z oczami utkwionymi w brudnym suficie sali barakowej, inni snuli się jak cienie po wąskich korytarzach lub na małym wybiegu przed barakiem. Dziwiło mnie najbardziej to, że ci młodzi ludzie prawie ze sobą nie rozmawiają. Niedługo zrozumiałem psychikę" tego dziwnego szpitala, ale nastąpiło to dopiero wtedy, gdy stałem się jednym z nich. Zająłem wskazane łóżko, ubrałem szpitalny szlafrok i podszedłem do najbliższego z moich nowych sąsiadów, przedstawiłem się i zagadnąłem go, co to jest naciek na płucu. W odpowiedzi usłyszałem bardzo szczegółowy wykład na temat gruźlicy, która się zwykle uwidacznia na zdjęciach rentgenowskich mniejszymi lub większymi zaciemnieniami; nieleczone, z czasem przeradzają się w nacieki, a te z kolei zamieniają się w kawerny, czyli dziury w płucach. Na zakończenie dodał, że kawerna to już ostatni etap, który z reguły kończy się wyjściem na wolność „nogami do przodu". Po wysłuchaniu tego ubranego w konkretną treść wykład błyskawicznie przeanalizowałem swoją sytuację zdrowotną i ustaliłem że jestem już w drugim etapie choroby, a w najbliższym okresie, przy ciągłym głodzie, mogę się znaleźć w tym trzecim i ostatnim. Nie pytając już o nic więcej, położyłem się do łóżka i z utkwionym w suficie wzrokiem zacząłem intensywnie rozkładać moją bardzo nieciekawą sytuację życiową na czynniki pierwsze. Aby w pełni zrozumieć, co się działo w moich myślach i sercu, trzeba to naprawdę przeżyć, i to w więzieniu. Czułem, że mam wysoką temperaturę, bo było mi bardzo zimno, a blisko leżących sąsiadów widziałem przez mgłę. Jeszcze mocniej uzmysłowiłem sobie swoje nieszczęście, które spadło na mnie tak nagle i niespodziewanie, gdy po przeciwnej stronie sali, ciągle kaszlący, bardzo gruby Waldek (pochodził gdzieś z okolic Bielska Białej) wieczorem dostał silnnego krwotoku z płuc. Zaalarmowany pielęgniarz podał mu białą miednicę, do której biedny Waldek wypluwał całe hausty pienistej, jasnoczerwonej krwi. Lekarza w tym czasie w szpitalu nie było (pracował tylko siedem godzin, od ósmej do piętnastej), więc sami koledzy, aby go ratować, podali mu dużą łyżkę soli kuchennej, którą przepił małą ilości wody z kranu. Pielęgniarz w tym czasie dzwonił po pogotowie. W prymitywnych warunkach więziennej szpitalki sól miała zagęścić krew a tym samym zmniejszyć krwotok. Po pewnym czasie przyjechała karetka pogotowia i zabrano Waldka ponoć do szpitala więziennego przy ul. Montelupich w Krakowie.

Jak na pierwszy dzień pobytu w szpitalu więziennym, miałem maksymalnie dosyć wrażeń. Postanowiłem zamknąć oczy i zasnąć. Sen jednak nie przychodził, bo silniejsze były wirujące w mojej głowie myśli, które uparcie wybiegały bardzo daleko poza mury więzienia. Najpierw jak zwykle, zabłądziły do Fordonu, a następnie dotarły do domu rodzinnego i, o dziwo, zobaczyłem wtedy oczami wyobraźni mego Tatę, jak klęczy wsparty łokciami blat stołu kuchenrgo i modli się przed obrazem Matki Chrystusa. Od dziecka zapamiętałem go w tej pozycji, odmawiającego półgłosem modlitwę wieczorną, a po niej dodatkowo Litanie Loretańską. W ten wieczór dopiero zrozumiałem w pełni odpowiedź Ojca, jaką dał mi jeszcze jako dziecku, gdy zapytałem go, dlaczego co wieczór odmawia tak długą litanię. Odpowiedział mi wtedy: „W tej litanii znajduję siłę, która pozwala mi zrealizować wszystkie moje zamierzenia". Zapamiętana tak dobrze odpowiedź Ojca stała się w tej bardzo trudnej dla mnie chwili jakimś szczególnym punktem zaczepienia. Zrozumiałem, że ta siła, którą na co dzień znajdował w Litanii Loretańskiej mój Ojciec, jest mi obecnie bardzo potrzebna. Zacząłem więc w myślach odmawiać litanię, którą również umiałem na pamięć, ale do tej pory nie mówiłem jej codziennie. Gdy odmówiłem końcową modlitwę św. Bernarda, poczułem się zupełnie lepiej. Jeszcze przed chwilą byłem kompletną ruiną człowieka, teraz stałem się spokojny, bo byłem głęboko przekonany, że już nie jestem ze swym nieszczęściem taki samotny. Wierzyłem głęboko, że jest ktoś, kto mi pomoże wszystko pokonać, i że na pewno wyzdrowieję, bo inaczej być nie może. Byłem bardzo wdzięczny moim rodzicom, że od dziecka wpajali we mnie głęboką wiarę, która pomogła mi tyle przecierpieć i była dla mnie tak wielkim oparciem i nadzieją. Zupełnie pokrzepiony na duchu zasnąłem i spałem spokojnie do rana.

Wstałem razem z tymi, co byli „na chodzie", a po śniadaniu i wizycie lekarza czułem się na tyle dobrze, że zacząłem pocieszać tych, co byli, jak widziałem, bardzo załamani. Byłem już głęboko przekonany, że choroba moja, choć poważnie zaawansowana, jest tylko czymś przejściowym, co mój młody organizm potrafi szybko zwalczyć. Leczenie na szpitalce polegało głównie na lepszej diecie, która była co najmniej dwukrotnie wyższa kalorycznie od racji pokarmowych zdrowych więźniów. Dostałem ponadto kilka zastrzyków wapna i glukozy. Zrozumiałem, że w tej mojej chorobie muszę być sobie sam lekarzem. Zacząłem jeść wszystko, co było w zasięgu moich możliwości. Wyczułem, że lekarz Miklaszewski chce mi pomóc, a ja z wdzięczności pomagałem mu porządkować różne papierki i w gabinecie zawsze układałem wszystko na swoim miejscu. Może dlatego po kilku tygodniach postarał się o lekarstwo dla mnie, przekazując mi kilka butelek malutkich tabletek o nazwie „hydrazit".

Do nowych warunków szpitalnych i otoczenia szybko się przystosowałem. Przy każdej okazji odwiedzało mnie wielu serdecznych przyjaciół, którzy mieszkali w blokach. Oni też przynosili mi zwykle trochę jedzenia (z wypisek więziennych) i może coś jeszcze ważniejszego słowa pocieszenia.

Po dwóch miesiącach pobytu w szpitalu poczułem się na tyle dobrze, że zaproponowałem lekarzowi, aby mnie wypisał. Zrobiono mi badania i stwierdzono, że już nie prątkuję. Zostałem wtedy wypisany ze szpitala na oddział i wróciłem do pracy na prefabrykacji. Znalazłem się ponownie wśród starych znajomych i przyjaciół. 

Do serdecznych przyjaciół z okresu pobytu w więzieniu zaliczam Tadeusza Kopańskiego z Krakowa, Stefana Kupra ze Stopek w Jaworznie (woj. olsztyńskie), Ryszarda Zycha z Bielska Białej, Mieczysława Miazgę, Jana Michno i Jana Magonia (trzej ostatni to „orlacy" z Rudnika i Łańcuta) Atmosfera wśród zdrowych była nieporównywanie korzystniejsza dla mojego stanu, chociaż o tym, że jestem chory, ani na chwilę nie zapomniałem. 

Pod koniec września 1953 roku otrzymałem pismo z Wojskowego Sądu Rejonowego w Rzeszowie informujące mnie, że w dniu 18 września sąd zastosował wobec mnie ustawę o amnestii i zmniejszył mój wyrok o jedną trzecią, czyli do sześciu lat. Skalkulowałem sobie, że odsiedziałem prawie trzy i pół roku, mam odpracowanych ponad trzynaście miesięcy, a więc w najgorszym wypadku za dziesięć miesięcy mogę być na wolności. Było to również jedno z najlepszych lekarstw na moją gruźlicę. W drugiej połowie 1953 roku kilka osób z naszej sprawy wyszło już na wolność po zastosowaniu amnestii. Prawie w każdym liście miałem na ten temat coraz to nowe informacje. Dziesiątego listopada wyszły na wolność Zosia Burówna i Tosia Pukaczówna. Dzień, w którym dowiedziałem się o tym, zaliczam do szczęśliwych w moim życiu. Cieszyłem się ich wolnością jak dziecko, którego duża część marzeń nareszcie się spełniła. Przez ostatnie trzy lata o Zosi wiedziałem niewiele, ponieważ korespondencja między więźniami była prawie niemożliwa, mimo że oficjalnie nie było zakazu. Ja napisałem do Zosi do Fordonu cztery, specjalnie króciuteńkie listy, bo wiedziałem, że dłuższych cenzurujący nie puści. Z tych listów Zosia otrzymała tylko dwa. Z kolei ona napisała do mnie trzy listy, a ja otrzymałem we Wronkach tylko jeden. List ten mam do dziś, a jego treść przechowuję także w pamięci. Ten list przedstawiał dla mnie w więzieniu szczególną wartość. Złożyłem go w kostkę o wymiarach 3 na 2,5 cm i nosiłem w mojej więziennej odzieży przez ponad dwa i pół roku. Ile w tym długim okresie było rewizji, zmian sortów, przerzutek i najrozmaitszych kombinacji to tylko ja wiem i ten list! Byłem bardzo dumny i szczęśliwy, gdy po wyjściu z więzienia, tuż za bramą, pocałowałem miejsce, w którym był ukryty. Pisany ołówkiem, jeszcze dziś, po ponad czterdziestu latach, jest czytelny i stanowi dla mnie jedną z najcenniejszych pamiątek z przeszłości. Są na nim dwie okrągłe pieczątki z nadrukiem ocenzurowano" z Fordonu z nr 2121 i taka sama z Wronek z numerem 2124.

Teraz życie w więzieniu biegło jakby w szybszym tempie. Coraz to nowe wiadomości, nadchodzące od osób bliskich i przyjaciół, tych, którzy już zakosztowali smaku wolności, tworzyły jakby nową treść naszego więziennego życia i wzmagały gorączkę oczekiwania na powrót do świata poza murami więzienia. W wieczornych, długich dyskusjach, teraz coraz częstszych, tematem była najbliższa przyszłość po wyjściu z więzienia. Jaka ona będzie, czy każdy z nas zdoła choć w niewielkiej części zrealizować swoje młodzieńcze marzenia i późniejsze, już skorygowane, podstawowe plany życiowe? Wszyscy zdawaliśmy sobie w pe ni sprawę z faktu, że „władza ludowa" będzie ciągle czuwać i dokładnie śledzić każde nasze posunięcie. Czy pozwoli nam ukończyć szkołę średnią i pójść dalej na studia?

W moich perspektywicznych planach był jeszcze jeden dodatkowy cień właśnie moja choroba. Wiedziałem, że nie ustąpi tak szybko, że jest niemile widziana w środowisku, bo ludzie wiedzieli, że w okresie między wojennym i w czasie niemieckiej okupacji większość chorych na gruźlic umierała. Osobiście miałem w sobie głęboką wiarę, że się wyleczę. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1953 roku, już czwarte spędzane w więzieniu. Przygotowywaliśmy się do nich jeszcze bardziej starannie niż w latach poprzednich, bo i możliwości były tu nieco większe Wierzyliśmy prawie wszyscy w celi, że są to ostatnie święta w więzieniu Zaczęliśmy przygotowania już na kilka dni przed wigilią. Każdy mieszkaniec celi otrzymał zadanie, co ma przygotować na te ważne chwile. Zaplanowaliśmy, że musi być maleńka choinka, prawdziwy opłatek i choć symbolicznie coś odmiennego do zjedzenia. Chłopaki z naszej celi pracowali w różnych zawodach na terenie więzienia i poza nim. Mieli różne bezpośrednie kontakty z ludźmi na wolności. Trzeba tu podkreślić, że zdecydowana większość ludzi odnosiła się do nas z dużą sympatią i był gotowa nieść nam pomoc w każdej potrzebie. Tym bardziej, gdy chodziło o przygotowanie w warunkach więziennych wigilii, do której przecież większość Polaków przywiązuje tak wielką wagę. Nie potrafię już dziś wymienić sposobów i kombinacji, jakimi nasi koledzy pracujący poza terenem więzienia posłużyli się, aby zrealizować wcześniej ułożony plan. Znam tylko efekt końcowy: wszystkie materiały i produkty został do celi przemycone. Najwięcej przy realizacji wspólnej wigilii pomogli koledzy górnicy i ci, którzy pracowali w kuchni więziennej. W naszym przypadku jedzenie nie było najważniejsze. W kilkanaście minut po wieczornym apelu ustawiliśmy w kąciku celi zrobioną z kilku gałązek jedlin miniaturową choinkę z kilkoma prawdziwymi świeczkami. Zgromadzeni bardzo ciasno wokół naszej choinki, z oczami pełnymi łez i jakiej szczególnej wewnętrznej radości odmówiliśmy wspólną modlitwę i rozpoczęliśmy łamanie się prawdziwym opłatkiem, podarowanym nam przez śląskich górników. Składaliśmy sobie nawzajem przeróżne życzenia. Pamiętam, że słowo wolność było najczęściej wymieniane w tych jakże uroczystych, bo konspiracyjnych, więziennych życzeniach, które w większości wyciskały łzy z oczu. Po połamaniu się opłatkiem koledzy pełniący funkcję kucharzy zaczęli podawać przygotowane wcześniej potrawy. Poszczególne dania były serwowane na jednej miseczce, stawianej na stołku, wokół którego siedzieliśmy wszyscy na podłodze. Ponieważ krąg kolegów był zbyt duży (około 20 osób), stołek został ustawiony na ścierce do podłogi i cichutko przesuwany między biesiadników, którzy brali z każdej miski symbolicznie po jednej niepełnej łyżeczce potrawy wigilijnej. Były one bardzo proste i skromne ziemniaki ze skwarkami, zupa kartoflana o zapachu grzybowym, z masłem, czarna zbożowa kawa i herbata. Po spożyciu z takim trudem zdobytych i smacznie przyrządzonych potraw zaczęły się długie „rodaków rozmowy”, przeplatane cichutko śpiewanymi, pięknymi polskimi kolędami. Po wielu latach przyjaciele moi, pisząc listy czy kartki świąteczne, wracali myślami do tego wieczoru wigilijnego, spędzonego w więzieniu w Jaworznie w dniu 24 grudnia 1953 roku i podkreślali, że był to jeden z najwspanialszych wieczorów w ich życiu.

Po kilku dniach pracy znowu mocne przeżycie: Sylwester, ostatni dzień roku. W dniu tym niemal każdy człowiek dokonuje pewnych obliczeń, kalkulacji, co w mijającym roku osiągnął, a czego nie udało mu się zrealizować. Człowiek zamknięty w więzieniu, liczący sobie 21 lat i spędzający już czwarty Sylwester za kratkami, ma szczególny powód do refleksji. Uciekają bezpowrotnie najpiękniejsze lata życia, komplikują się plany o wymarzonych studiach, widzi się coraz wyraźniej w perspektywie zamkniętą drogę do jakiejkolwiek życiowej szansy. Zdawałem sobie w pełni sprawę, że takie rozważania prowadzą często do kompletnego załamania się. Widziałem już wiele razy konkretne tego skutki. Nie byłem jednak słaby psychicznie może moja głęboka wiara ustrzegła mnie od tego. W konkluzji wychodziłem z takich rozważań zawsze zwycięsko, pełen umiarkowanego optymizmu. Rok 1954 powitaliśmy z kolegami w celi bardzo uroczyście, jak tylko było to możliwe w naszych warunkach. Do półlitrowych, aluminiowych kubków nalaliśmy już za piętnaście dwunasta czarnej, więziennej kawy i gdy zegar wybił północ, wznieśliśmy nasze „puchary" wysoko do góry w geście powitalnym, a potem wypiliśmy je do dna za szczęśliwą przyszłość w Nowym Roku. Czarna kawa smakowała mi wtedy lepiej niż najprzedniejszy szampan. Pośród życzeń przeważało jedno zdanie: „Oby ten Nowy Rok był dla ciebie rokiem wolności". Dla ludzi żyjących w niewoli słowo wolność ma ogromną, wprost magiczną siłę. Położyliśmy się spać daleko po drugiej i wiem, że usypiając wszyscy marzyliśmy o jednym, a mianowicie, aby życzenia składane tego wieczoru spełniły się i to jak najprędzej.

Nie wierzyłem, abym mógł wyjść wcześniej jak w połowie 1954 roku. Kiedy w pierwszej dekadzie stycznia 1954 roku mój Tato przyjechał na widzenie, z radością mnie poinformował, iż prokurator powiedział mu, ze w najbliższym czasie wyjdę na wolność z uwagi na zły stan zdrowia. W związku z tym Tato przywiózł mi ubranie i buty, bo rodzice zdawali sobie sprawę, że urosłem w więzieniu i w ubranie, w którym byłem aresztowany, nie zmieszczę się. Oczywiście wytłumaczyłem mojemu Ojcu, żeby nie wierzył prokuratorowi, bo on potrafi świetnie kłamać, mówiąc rodzinom co innego, a mnie w więzieniu zupełnie co innego. Kazałem zabrać z powrotem przywiezione dla mnie ubranie i powiedziałem, że w odpowiednim czasie poinformuję go listownie, kiedy będzie mi potrzebne. Nigdy nie zapomnę wyrazu rozczarowania i oczu pełnych łez mojego biednego Taty, który, być może, myślał w tej chwili, że się chyba nigdy nie doczeka powrotu swego syna do domu. Nie mogłem sobie potem darować, że odebrałem mu te iskierkę nadziei dotyczącą wyjścia na wolność. Jeszcze kilka dni dręczyła mnie ta sprawa, ale cóż mogłem poradzić na to, że nie potrafiłem wierzyć władzy, która częściej kłamała niż mówiła prawdę. W dniu 30 stycznia 1954 roku po powrocie z pracy słuchaliśmy jak zwykle różnych komunikatów przeplatanych muzyką, podawanych przez więzienny radiowęzeł, i czekaliśmy na kolację. W tym właśnie czasie na nasz oddział przyszedł funkcjonariusz, którego w więzieniu wszyscy znali i nazywali „aniołem wolności". Do jego obowiązków należało pozbieranie więźniów, którzy następnego dnia wychodzili na wolność, do jednej celi i przygotowanie ich do wyjścia poza bramy więzienia. Każde jego pojawienie się na oddziale z kartką w ręku oznaczało, że ktoś wychodzi. Zaraz więc przy bramie obstępowali go wkoło więźniowie, aby się dowiedzieć, komu przynosi wolność. Ja nie pobiegłem w jego kierunku, bo wiedziałem, że moja kolejka jeszcze daleko. Nagle słyszę ogromną wrzawę i głośne wywoływanie mojego nazwiska. Koledzy obstąpili mnie wkoło i zaczęli całować, gratulując równocześnie wolności. Zacząłem się śmiać i mówię do nich: „Nie jednemu psu Burek, to na pewno wychodzi na wolność Zbyszek Prokopowicz, ten z Zakopanego", bo był taki w Jaworznie. W tym czasie podszedł do mnie „anioł wolności" i zaczął mnie pytać: „Nazwisko?..., imię?...data urodzenia?... imię ojca?". Gdy mu odpowiedziałem na wszystkie pytania, zawyrokował: „To wy. Zjedzcie kolację, a ja za pół godziny po was przyjdę". Nogi na moment mi zesztywniały, ale nie były mi potrzebne, bo koledzy na rękach wnieśli mnie do celi. Zaczęła się jedna z przykrych chwil: pożegnanie z gronem serdecznych przyjaciół, ludzi, na których człowiek zawsze mógł liczyć w tych trudnych warunkach, którzy okazali mi tyle pomocy i troski o moje zdrowie, gdy dowiedzieli się, że zostało poważnie zagrożone. Patrząc teraz na nich i widząc w ich oczach łzy radości, a może i zazdrości, nie wiedziałem, jak mam się zachować. Płakałem razem z nimi, mamrocząc jakieś słowa pocieszenia, że i do nich wolność niedługo zapuka. Wycałowałem i wyściskałem po kolei wszystkich i na końcu stwierdziłem, że ja i tak nie mogę na razie wyjść, bo ubranie i buty, które leżą w worku od czterech lat, są na mnie o wiele za małe, a ponadto jest środek zimy, a mnie aresztowano w końcu kwietnia. Zapytali mnie wtedy chórem: „To znaczy, nie chcesz wychodzić na wolność? Cóż to za problem? Wyjdziesz w więziennych ciuchach, a potem je odeślesz, a jeżeli pozwolą, to któryś z nas da ci swoje ubranie i buty". Ta ostatnia propozycja była raczej nierealna. Szybko więc przynieśli mi, nie wiem nawet skąd, nowe spodnie i bluzę więzienną, a ja zdjąłem z siebie stare sorty. Tu liczyły się tylko sztuki. Pod drelichową bluzę ubrałem wszystkie swetry, jakie miałem, i faktycznie uznaliśmy, że zima nie będzie taka straszna. Buty też koledzy znaleźli mi na oddziale i byłem gotowy do wyjścia. W drzwiach celi stał już anioł wolności, więc ostatnie uściski dłoni, dużo głosów: „Pisz często i o wszystkim, oraz moje ostatnie słowa: „Do zobaczenia na wolności, a tymczasem trzymajcie się twardo”.

Wyszedłem szybko, aby ukryć wciąż cisnące mi się do oczu łzy. Z jednej strony żal mi było, że oni muszą tu jeszcze pozostać, ale z drugiej odczuwałem wielkie szczęście. Po wyjściu z bloku jeszcze kilka razy oglądnąłem się na okna trzeciego oddziału, gdzie siedzieli koledzy więźniowie pracujący na prefabrykacji. Stali wszyscy w oknach i machali mi na pożegnanie. 

W celi, tak zwanej „wolnościowej", spotkałem Henka Grodzkiego z DAK. Wychodziliśmy na wolność tego samego dnia, a oprócz nas kilku chłopców, z którymi znałem się tylko z widzenia. Noc zeszła na rozmowach i rozważaniach, jaka czeka nas przyszłość.

Wypuszczono nas za bramę więzienia o godzinie dziewiątej z minutami. Wcześniej musieliśmy załatwić wszystkie formalności związane z wybraniem depozytu odzieżowego oraz pieniężnego. Otrzymałem 700 zł zgromadzonych na koncie B. To było wszystko za siedem miesięcy ciężkiej pracy w kopalni i prawie dwa lata na prefabrykacji. Podpisałem ponadto zobowiązanie zwrotu wypożyczonych mi sortów mundurowych więźnia.

Pierwsze wrażenie poza bramą więzienną nareszcie jesteśmy sami, bez strażnika. Zapytaliśmy dla pewności pierwszych napotkanych przechodniów o drogę do dworca kolejowego i poszliśmy we wskazanym kierunku. Pamiętam, że najbardziej zwracałem uwagę na kobiety ich ubiory, zachowanie się, a nawet sposób mówienia były dla mnie dziwnie ciekawe.

Na dworcu obaj z Henkiem kupiliśmy bilety i czekając na przyjazd pociągu do Krakowa, chodziliśmy wzdłuż peronu, zaglądając do kiosków Ruchu. Poszliśmy także do bufetu, gdzie zafundowaliśmy sobie po kanapce z kiełbasą i gorącej herbacie nareszcie w szklance. Ludzie patrzyli na nas dyskretnie i z pewnością domyślali się, że wracamy z więzienia. Przyszło mi wtedy do głowy, że na pewno myślą, iż nie mam nikogo bliskiego, bo wracam do domu w więziennym ubraniu. Nie przejmowałem się swoim wyglądem. Dla mnie najważniejsze było to, że nareszcie skończył się koszmar więzienia i że jestem poza jego murami. Już w pociągu, udając, że śpię, układałem plany na najbliższy czas mojego pobytu w domu.

Do Strzyżowa dotarłem na szczęście na godzinę drugą w nocy. Nie było więc znajomych ludzi i nie musiałem się wstydzić mojego ubioru. Pożegnałem się z Henkiem, bo on jechał do Dobrzechowa, i wysiadłem z pociągu. Szybkim krokiem, wzdłuż toru kolejowego, udałem się w kierunku mojej kochanej wsi Godowej, której, jak mi się zdawało, nie widziałem całe wieki, a z którą łączyło mnie tyle wspomnień, tak bliskich mojemu sercu. Idąc drogą przez uśpioną wieś, z drzewami, przydrożnymi kapliczkami, ścieżkami i dróżkami, którymi tyle razy od małego chodziłem. A wszystko było mi tak bliskie i znajome, że chciało mi się głośno krzyczeć i płakać na ich powitanie. Gdy skręciłem z głównej drogi na ścieżkę polną, prowadzącą na skróty koło Jana Ziobra „za pola" do mojego domu, serce waliło mi jak młotem, bo czuło bliskość domu rodzinnego, w którym się wychowałem, spędziłem całe moje trudne, ale przecież szczęśliwe dzieciństwo oraz część młodości, która była przebogata w różne wydarzenia, mające decydujący wpływ na moją psychikę i postawy życiowe w późniejszym okresie. Gdy mijałem dom Jana Ziobra, wypatrywałem, czy go gdzieś nie zobaczę, bo był naprawdę moim prawdziwym przyjacielem. Nie miał własnych dzieci i może dlatego bardzo mnie lubił. Przez wiele lat przechodziłem obok jego domu i zawsze znalazł chwilę czasu, aby ze mną zamienić choćby kilka słów, najczęściej żartobliwych. Później, gdy chodziłem już do gimnazjum i wieczorem wracałem do domu, ucinał sobie ze mną dłuższe pogawędki. Opowiadał mi o dawnej nędzy chłopskiej i walce chłopów o swoje prawa, a najczęściej interesował się problemami nowej władzy ludowej, której jako ludowiec bardzo nie lubił. Był dobrym rolnikiem, pszczelarzem i zapalonym myśliwym, a przede wszystkim szlachetnym człowiekiem. Niestety, o tej porze jeszcze spał i wcale nie spodziewał się, że przechodzę dziś jak dawniej obok jego domu.

Gdy odwróciłem głowę od jego uśpionego domu, nagle zobaczyłem zaledwie kilka metrów przed sobą Azę, dużą, czekoladowego koloru sukę, którą bardzo lubiłem, a ona mnie. Stała na wprost i intensywnie wpatrywała się we mnie, jakby nie dowierzając własnym oczom, że to ja gdy zawołałem: „Aza!", rzuciła się na mnie z takim impetem, że ledwie utrzymałem się na nogach. Skamlała głośno i stojąc na tylnych łapach przytulała pysk do mojej twarzy, coraz mnie polizując. Objąłem ją bardzo mocno. Była mi w tej chwili kimś tak bliskim, że nie umiem tego wyrazić Nie mogłem pojąć, skąd się tu wzięła. Odległość od domu do tego miejsca wynosiła około 500 metrów. Przez głowę przeleciała mi myśl: „A może ona tu co noc na mnie czekała przez cały ten długi okres?" Nieważne, jak było naprawdę, liczyło się tylko to, że wyszła tego dnia aż tak daleko i poznała mnie po prawie czterech latach oraz zademonstrowała tak wielkie przywiązanie. Byłem jej za to ogromnie wdzięczny.

Ostatni odcinek drogi do domu był już bardzo przyjemny i radosny. Aza ciągle tańczyła wokół mnie i radowała się, coraz wybiegając w kierunku domu, jakby chciała zaprosić mnie tam. Gdy wreszcie stanąłem na schodach nowego już domu i zapukałem do drzwi, ona zaczęła przyjaźnie poszczekiwać, a w przerwach głośno skamleć, jak gdyby oznajmiając domownikom, że przyprowadziła kogoś swojego, bardzo bliskiego i oczekiwanego. Drzwi otworzyła mi najstarsza siostra Jaśka, która przypadkowo zanocowała u rodziców, bo aktualnie mieszkała w Strzyżowie. Kiedy mnie poznała, narobiła ogromnego krzyku i płaczu, tak że pozostali domownicy pozrywali się z łóżek. Ja zdążyłem już wejść do kuchni i tu zaczęło się dopiero głośne, zakrapiane łzami radości powitanie. Po opowiedzeniu swoich pierwszych wrażeń związanych z wyjściem na wolność, zacząłem zwiedzać i podziwiać nowy, wykończony już wewnątrz dom. Cieszyłem się wszystkim jak dziecko, ale to chyba noramne bo wyszedłem ze świata, w którym człowiekowi do szczęścia tak niewiele było potrzeba. Mama oczywiście rozpaliła ogień i krzątała szykując dla mnie śniadanie i co chwilę zadając mi pytania bytu w więzieniu i stanu mojego zdrowia. Tato i siostry zasiedli wokół mnie i pytali o wszystko, czego nie mogli się dowiedzieć, gdy byłem w więzieniu. Dopiero teraz dowiedziałem się od Taty, że zostałem zwolniony warunkowo z uwagi na gruźlicę. Suka Aza nie odstępowała ode krok, trzymając ciągle pysk na moich kolanach, z oczyma utkwionymi we mnie, jakby rozumiała każde słowo mojego opowiadania. Tak na rozmowach w cieple rodzinnego domu kilka godzin i było nam wszystkim tak miło i dobrze ze sobą! Sielankę przerwała Mama, mówiąc że po dwóch nieprzespanych nocach muszę wreszcie odpocząć.

Pierwsze dni na wolności to jakby studiowanie od nowa otaczającego świata. Człowiek nie był pewien, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem, co można, a czego nie można, co dla kogoś będzie przyjemnością, a co kpiną lub nietaktem. Po spotkaniu z przyjaciółmi, którzy wyszli wcześniej i już oswoili się z nowymi warunkami życia na wolności, było mi trochę łatwiej dostosować się do otoczenia. I czułem się swobodniej. 

Około tygodnia nie wypuszczałem się poza obręb domu i podwórka, bo nie miałem się w co ubrać. Rodzice kupili mi materiał na garnitur,  kurtkę i czapkę, a mój kuzyn Edek Krochmal oraz Bronek Moskal z zawodu krawcy szyli mi wszystko ekspresowo.

Gdy tylko miałem co na siebie włożyć, pierwsze kroki skierowałem do przychodni przeciwgruźliczej w Strzyżowie. Po zrobieniu zdjęć rentgenowskich i postawieniu diagnozy skierowano mnie na leczenie do wojewódzkiej przychodni w Rzeszowie, gdzie przez cztery lata, aż wyleczenia, opiekował się mną pan dr Trzciński.

Podobne do moich przeżycia związane z wyjściem na wolność mieli wszyscy członkowie DAK. Każdy cieszył się, że jest nareszcie wolny człowiekiem. Radość ta niestety trwała bardzo krótko. Rzeczywistość tamtych dni okazała się bezwzględna i okrutna. Władza kierowała się zasadą, że wrogom Polski Ludowej nie wolno pobłażać i na każdym kroku należy dać im odczuć, że dla takich ludzi w Polsce być to znaczy żyć w upokorzeniu. I tak też było. Próby podjęcia nauki w szkołach przy pierwszym podejściu kończyły się zawsze niepowodzeniem. Typowy przykład to Zbyszek Zajchowski. Zaraz po wyjściu zapisał się do wieczorowego Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie, aby zrobić maturę. UB dowiedziało się o tym i postawiło mu warunek: albo podpisze z nimi współpracę i będzie się uczył, albo nauki dla niego nie ma. Wybrał to drugie i został skreślony z listy uczniów.

Otrzymanie pracy odpowiadającej kwalifikacjom i umiejętnościom stało się niemożliwe. Aby nie zostać gołosłownym, przytoczę moje własne doświadczenia. Dowiedziałem się, że w browarze w Strzyżowie jest wolny etat. Zgłosiłem się więc tego samego dnia do kierownika i krótko przedstawiłem mu swoją przeszłość, okazałem dyplom ukończenia czteroletniego Gimnazjum Handlowego i dodałem na koniec, że na pewno będzie ze mnie zadowolony. Kierownik browaru powiedział mi szczerze, ze moje kwalifikacje są bardzo dobre i osobiście chętnie przyjmie mnie do pracy od jutra, ale ma obawy, czy miejscowe władze wyrażą na to zgodę. Napisałem zaraz podanie o przyjęcie, dołączyłem życiorys i dyplom ukończenia gimnazjum, oddałem kierownikowi i poszedłem do domu. Następnego dnia zadowolony, że tak szybko udało mi się załatwić przyjęcie, zgłosiłem się na godzinę siódmą. Podpisałem listę obecności i zacząłem przejmować obowiązki przynależne do mojego stanowiska pracy. Po podpisaniu protokołu zdawczo odbiorczego zabrałem się do roboty. Około godziny dziewiątej kierownik Lipka długo rozmawiał z kimś telefonicznie. Zrozumiałem, że rozmowa była ważna, bo mój szef był bardzo zdenerwowany i mówił podniesionym głosem. Nagle rozmowa ucichła, kierownik wszedł do naszego pokoju (ze mną pracował jeszcze Zamorski z Brzeżanki) i powiedział: „Jednak stało się to, co przewidywałem. Chcą mi na chama wcisnąć do pracy żonę funkcjonariusza UB, zatrudnionego na posterunku MO w Strzyżowie, kobietę, która w ogóle nic nie umie i jest już czwarty raz zwalniana w okresie próbnym. Bez względu na to, co zrobią ze mną, ja tej baby do pracy nie przyjmę, a czy uda mi się pana obronić, to też nie wiem. Jak ten towarzysz tu przyjdzie walczyć o zatrudnienie swej żony, to ja celowo nie domknę drzwi, aby pan słyszał naszą rozmowę." Po pewnym czasie drzwi naszego pokoju szeroko się otworzyły i szybkim krokiem wszedł bardzo zdenerwowany facet w wieku około trzydziestki, niskiego wzrostu. Nie mówiąc wcale „dzień dobry" i nie patrząc na nas, jak burza przeszedł przez nasz pokój i dosłownie wpadł do gabinetu kierownika, zatrzaskując drzwi za sobą. Po chwili drzwi otworzyły się i kierownik zwrócił się do pana Zamorskiego, aby zrobił dwie herbaty. Wracając do gabinetu, zostawił niedomknięte drzwi. Rozmowa zaczęła się od słów: „To wy, kierowniku, nie wiedzieliście, kogo zatrudniacie na stanowisku pracy? To ja wam powiem: zatrudniliście wroga klasowego, który świadomie podnosił rękę na władzę ludową, a tymczasem moja żona, której mąż z narażeniem życia walczył o tę władzę, jest bez pracy. Dlatego, towarzyszu Lipka, ja wam daję polecenie, aby ten obywatel jutro do pracy nie przychodził”. Kierownik zaczął mnie i siebie bronić mówiąc: „Ten człowiek ma bardzo dobre przygotowanie, ukończył gimnazjum i ma maturę, a pana żona ma tylko niepełne podstawowe wykształcenie. To jest bardzo odpowiedzialna praca i może ją wykonywać ktoś, kto ma do tego przygotowanie. Ja odpowiadam za całość i nie mogę sobie pozwolić na żadne ryzyko." Nie słuchałem dalszej rozmowy, tonu i wypowiedzi tego głupka z UB wywnioskowałem, że ja tu pracował nie będę. Ponadto miałem już bogate życiowe doświadczenie, że w socjalizmie nie ma żadnego znaczenia zdanie choćby najmądrzejszego fachowca. Liczy się natomiast najwięcej i ma moc obowiązującą zdanie największego „ciemniaka", ale wypowiedziane z uprzywilejowanego stanowiska. Po chwili wyszedł ten wielki i zasłużony dla „władzy ludowej" człowiek, podobnie ważny jak przed wejściem, przeszedł przez nasz pokój jakby nikogo w nim nie było i zamknął z trzaskiem drzwi za sobą, Po jego wyjściu do pokoju wszedł pan Lipka, położył na biurku moje dokumenty i zapytał, czy słyszałem rozmowę. Odpowiedziałem twierdząco i dodałem, że wszystko jest jasne i jutro do pracy nie przyjdę. Było mi bardzo głupio i przykro, ale kierownik nie był temu winien. Schowałem wszystkie teczki do biurka i oddałem klucze. Ubrałem się po pożegnaniu, które dla obu stron było takie jakieś upokarzające, poszedłem do domu. 


Po licznych interwencjach z naszej strony oferowano nam pracę głównie fizyczną i najgorzej płatną. Awanse i to bardzo skromne mogły być brane pod uwagę dopiero po wielu latach solidnej pracy. Na szczególną uwagę i podkreślenie zasługuje powołanie wszystkich względnie zdrowych kolegów z DAK do odbycia czynnej służby wojskowej zaraz po wyjściu z więzienia, mimo że jeszcze przez minimum dwa lata nie posiadali praw publicznych i obywatelskich praw honorowych. W fakcie tym prócz łamania prawa była jeszcze i zemsta. Byłych więźniów politycznych kierowano do jednostek wojskowych, których przeznaczeniem była tylko i wyłącznie praca w kopalniach węgla kamiennego Górnego Śląska o największym zagrożeniu dla zdrowia i życia. Człowiek z piętnem więźnia politycznego do końca istnienia PRL był tylko obywatelem kategorii C. Ogromną uciążliwością dla nas, gdy wyszliśmy z więzienia, była ciągła inwigilacja, połączona z perfidnym szantażem służb bezpieczeństwa wszędzie tam, gdzie się znaleźliśmy. Na potwierdzenie tego podam tylko kilka przykładów. Nasz kolega Kazimierz Łyszczarz wyjechał z Polski głównie dlatego, że jego opiekun z UB, „Karolek" pracujący w Strzyżowie, po prostu nie dawał mu pracować i normalnie żyć, ciągle go szantażując i strasząc ponownym więzieniem. W podobnej sytuacji znalazł się kolega Stefan Mnich. Gdy po amnestii ujawnił się, zaraz zabrano go do wojska w batalionach roboczych, gdzie ponad dwa lata fedrował węgiel, a gdy wyszedł do cywila i zaczął studiować na AGH w Krakowie, to stwierdził po niedługim czasie, że nie wytrzyma psychicznie naporu swoich opiekunów z UB. Zaczął czynić starania o wyjazd do Stanów Zjednoczonych, a że miał tam dużą rodzinę, to mu się powiodło. Mnie, po wielu perypetiach, udało się dostać fizyczną pracę w Zakładach Jajczarsko-Drobiarskich w Rzeszowie, ale już po dwu tygodniach zostałem wezwany do dyrektora pana Saustowicza na rozmowę, ponieważ -chciał się dowiedzieć, kim naprawdę jestem, że w mojej sprawie kilka razy w tygodniu dzwonią ze służb bezpieczeństwa i wypytują go o najmniejsze szczegóły moich zachowań w zakładzie pracy. Opowiedziałem mu o swojej przeszłości, którą on, jak się później zorientowałem, dobrze znał, bo mieszkał w Łańcucie i w tym mniej więcej czasie, co nas, UB aresztowało dużą grupę łańcuckich „orląt” z podobnej jak nasza organizacji. Od tej rozmowy dyrektor był zawsze moim cichym przyjacielem. Gdy po roku pracy w Rzeszowie udało mi się załatwić zatrudnienie w PZGS w Strzyżowie, miałem stałego opiekuna, który pracował ze mną w jednym pokoju i śledził każdy mój krok oraz analizował wszystkie moje wypowiedzi. W październiku 1956 roku, po ogłoszeniu w prasie referatu Władysława Gomułki z VIII Plenum KC PZPR, u nas w biurze, w dziale skupu, po przeczytaniu porannej prasy rozgorzała namiętna dyskusja, bo prawie wszyscy byli oburzeni tym, do czego doprowadziła partia i cała „władza ludowa". Gomułka przemawiając na wiecu do mieszkańców Warszawy, uchylił tylko rąbka tajemnicy utrzymywanej przez wiele lat przed narodem. W tej dyskusji ja też nie wytrzymałem i posiedziałem, co o tym myślę, dodając na koniec, ze bardzo bym chciał spotkać się teraz z tymi „skurczysynami" z UB i zapytać ich, co sądzą o tym, co powiedział „Wiesław". Na tym dyskusja się skończyła i każdy zajął się swoją pracą. Następnego dnia około godziny czternastej zadzwonił do naszego biura telefon i kiedy podniosłem słuchawkę, usłyszałem w niej podniecony głos mojego przełożonego, wiceprezesa Tomasza Janickiego, który polecił mi, abym przyszedł na górę do gabinetu prezesa. Wchodząc zauważyłem dwóch młodych panów w skórzanych czarnych płaszczach, którzy zwrócili głowy w moim kierunku, pilnie mnie obserwując. Pan Janicki przedstawił mnie i dodał Ci panowie przyjechali z tobą „porozmawiać" i biorąc czapkę z wieszaka, powiedział „Do widzenia” - wyszedł. Nieznajomi okazali mi swoje legitymacje i objaśnili, że są z WUBP w Rzeszowie i przyjechali specjalnie, ponieważ wczoraj wyraziłem życzenie, że chciałbym porozmawiać z tymi „s.........." z UB. „Może pan będzie uprzejmy bliżej nam wyjaśnić, o co to chodziło, bo my jesteśmy do dyspozycji". W pierwszej chwili trochę się zmieszałem, ponieważ to zdanie wypowiedziałem tylko w gronie swoich współpracowników. Za moment byłem już opanowany i rozpocząłem z nimi otwartą rozmowę, jak równy z równym. Wiedziałem, że w ostatnich dniach zupełnie oficjalnie na ich urząd sypią się potężne gromy ze wszystkich stron, więc dlaczego i ja nie maiłbym do tego dołożyć mojej szczególnej doli. Powiedziałem więc, że owszem, nie zaprzeczam, wyraziłem się tak, bo naprawdę jestem ciekawy, co mają na swoje usprawiedliwienie ludzie, którzy zawsze podkreślali, że działają tylko w interesie narodu i zostali nagle tak powszechnie przez ten naród potępieni i znienawidzeni. W bardzo długim wywodzie, nawzajem się uzupełniając, starali się mi udowodnić, że w żadnym kraju ludzie, którzy strzegą porządku publicznego, nie są mile widziani. Następnie zadali mi wiele pytań na różne ogólne tematy, starając się wysondować, jakie mam poglądy na obecną rzeczywistość. Z moich odpowiedzi wynikało jasno, że entuzjastą tej zakłamanej rzeczywistości nigdy nie będę. Na koniec zadali mi pytanie, które, wyczułem, szczególnie ich interesowało, a mianowicie, jak ja bym się zachował, gdybym spotkał gdzieś w ciemnej ulicy któregoś z tych funkcjonariuszy, co mnie przesłuchiwali po aresztowaniu. Trochę zdziwiony zacząłem powoli mówić, że nie zastanawiałem się nad taką ewentualnością, ale uważam, że potraktowałbym ich jak powietrze skażone nieprzyjemnym zapachem i wstrzymując oddech starałbym się szybko oddalić z tego miejsca. Popatrzyli jeden po drugim, uśmiechnęli się znacząco do siebie i podziękowali mi za rozmowę, podając na pożegnanie rękę.

Opisane sprawy były naturalnym zjawiskiem realnego socjalizmu i działy się w majestacie prawa. Aby nie być gołosłownym, przytaczam dwa z tych haniebnych rozkazów „ściśle tajnych", wydanych przez ministra BP Stanisława Radkiewicza (aneks). Cień tych rozkazów posuwał się za zwolnionymi dakowcami i spychał ich na margines społeczeństwa.

Fragment książki Jana Prokopowicza "Młodość zdeptana lecz nieujarzmiona. Demokratyczna Armia Krajowa w latach 1949-1955", Rzeszów 1999.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz