Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo
bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny

Zbigniew Herbert - Przesłanie Pana Cogito

sobota, 29 października 2016

Ks. Józef Sondej. Wspomnienia (autorstwa Janusza Kujawy)

1 marca br. w Teatrze im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie miała miejsce uroczystość wręczenia Księdzu Infułatowi Józefowi Sondejowi Krzyża Wielkiego Orderu Odrodzenia Polski, nadanego mu przez Prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego. Ksiądz Sondej otrzymał to wysokie odznaczenie w dniu swoich 94. urodzin. Składając Księdzu infułatowi życzenia, umówiliśmy się na wspomnieniową rozmowę dostojnego jubilata z redakcją naszego Kwartalnika. Gdy opadły jubileuszowe emocje zjawiliśmy się u Księdza infułata w skromnym mieszkaniu na plebani Chrystusa Króla.
We wspomnieniową atmosferę doskonale wprowadziło nas wiszące na ścianie maturalne "tablo" I Gimnazjum w Rzeszowie z 1934 roku. Ksiądz Sondej, jak zawsze rzeczowy i przygotowany, zadziwił nas niezwykłą pamięcią nazwisk i wydarzeń. Poniżej przedstawiamy naszym czytelnikom spisane z taśmy obszerne fragmenty wspomnień, których mieliśmy przyjemność wysłuchać.
Urodziłem się w Mazurach – małej wiosce na północ od Rzeszowa, na skraju dawnej Puszczy Sandomierskiej. Do 1938 roku wieś ta należała do parafii w Raniżowie. Ja urodziłem się w 1914 roku, a więc byłem chrzczony w Raniżowie. Tam przyjąłem pierwszą komunię świętą, tam też w Mazurach rozpoczęła się moja edukacja w szkole podstawowej. Miałem trzy siostry i jednego brata bliźniaka, który zmarł mając 4 lata. To było w czasie wojny, panowała epidemia grypy hiszpanki; zmarł niestety i osierocił mnie.
Mazury to była wioska odległa od ośrodków przemysłowych i kulturalnych. Była tam szkoła podstawowa, w której klasy były łączone, a nauczycieli było dwóch. Po ukończeniu czwartej klasy poszedłem do szkoły w Sokołowie, zaś po piątej klasie przeniosłem się do Rzeszowa. Zamieszkałem w bursie u księdza Feliksa Dymnickiego. Obecnie jest to gimnazjum i liceum Sióstr Prezentek im. Jana Pawła II. Tutaj mieszkałem przez cały okres nauki w gimnazjum. Prefektem i dyrektorem bursy był wówczas ks. Maurycy Turkowski,który pochodził z Głogowa. Doktor teologii, działał w Austrii, następnie w Sanoku, a później został dyrektorem bursy w Rzeszowie. Odszedł na emeryturę w 1932 roku i zamieszkał przy kościele NMP we Lwowie. Będąc tam dobrowolnym współpracownikiem doczekał wojny, a następnie przywędrował ze Lwowa do Krakowa. W latach 50. i 60. odwiedziłem go dwukrotnie. Wtedy był już na wózku, częściowo sparaliżowany. Ale pamięć miał jeszcze doskonałą. Miał nawet notatnik z czasów swojej katechetury tu w Rzeszowie ze wszystkimi nazwiskami. Pokazywał mi moje nazwisko w tym notatniku. On miał taki zwyczaj, że po konferencjach okresowych robił wywiadówki dla chłopców w bursie i wzywał nas na „przesłuchanie”. Otwierał notes i mówił, jak kto wypadł w tym okresie. Jak kto miał kiepskie noty to nawet mógł oberwać czasem (śmiech). Wtedy była inna metoda wychowawcza niż dzisiaj, jakiś patyk czy trzcinka jakaś szła w ruch. Chociaż już w gimnazjum nie było tego środka wychowawczego.
Lata gimnazjalne bardzo mile wspominam, zwłaszcza dlatego, że należałem do harcerstwa od II klasy gimnazjalnej i byłem bardzo zajęty tym harcerstwem. Jeździłem na obozy harcerskie, prowadziłem sklepik w szkole i lubiłem pracę społeczną. I właśnie może takie nastawienie społeczne było motywem mojego wyboru stanu duchownego. Bo wydawało mi się, że będąc księdzem będę miał wolną rękę do działalności społecznej, kościelnej, religijnej czy też innej. To było takim jednym z motywów mojego pójścia na teologię.
Należałem wówczas do III drużyny harcerskiej im. Stefana Czarnieckiego. Chłopcy zgłaszali się tam dobrowolnie, zachęcani do tego przez nauczycieli. Było kilka zastępów. Do drużyny należało około 50 osób. Drugą organizacją szkolną była Sodalicja Mariańska; ta była trochę mniej liczna. Wiemy czym była sodalicja, jakie miała zasady i jakie cele.
Harcerstwo natomiast było organizacją młodzieżową, wychowawczą i samowychowawczą, opartą na ideologii chrześcijańskiej. Założyciel harcerstwa Baden-Powell nie był katolikiem, ale był chrześcijaninem i dlatego dał podstawy harcerstwu chrześcijańskie, oparte na dekalogu. Było 10 praw harcerskich, było piękne przyrzeczenie harcerskie. To była organizacja, która pociągała, która dawała dużo możliwości do samodzielnych działań. Moje dodatkowe zajęcia to: zbiórki, następnie sklepik harcerski, potem obozy letnie, które gromadziły młodzież na przynajmniej 2–3 tygodnie. Ja byłem na stałych obozach, nie byłem na wędrownych. Wspominam je do dzisiaj ze wzruszeniem. W pierwszym dniu budowaliśmy dla siebie namioty, ale budowaliśmy równocześnie też i kaplicę obozową, stawialiśmy krzyż w tej kaplicy. Maszt z flagą narodową i ta pierwsza modlitwa wieczorna ze śpiewem „Idzie noc, słońce już”. Bardzo wzruszający moment wciągania flagi na maszt, potem ogniska. A potem codzienne modlitwy: poranna, wieczorna.
Gdy chodzi o wychowanie fizyczne, to była gimnastyka codzienna. Na dwóch obozach moim wychowawcą gimnastyki był znany w Rzeszowie sportowiec pan Kazimierz Nitka. Bardzo wygimnastykowany, wysportowany, pracował potem w Zelmerze i zasłużył się bardzo dla tego zakładu. Wraz z kolegami popłynął Wisłokiem, a potem Wisłą aż do Gdańska.
Nasza edukacja odbywała się w całkowicie męskim gronie. Ani w drużynie, ani w gimnazjum nie było żadnej dziewczyny. Nie wolno się było także włóczyć z dziewczętami po korsie, czyli ulicy 3 Maja. W gimnazjum był rygor, wymagania były wielkie. Kształcenie się młodzieży wiejskiej było bardzo utrudnione, także z przyczyn finansowych.
Wieś w tym okresie, kiedy ja chodziłem do gimnazjum, mocno przeżywała ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. W 1932 roku był szczyt tego kryzysu i rolnictwo było wtedy bardzo pokrzywdzone. Rolnicy byli bardzo biedni, nie mieli nawet pieniędzy na kupienie sobie nafty do lampy. Lampy naftowe piąty numer bardzo kopciły i dawały bardzo niewiele światła. A były i takie sytuacje, że zapałkę krajano na dwie części, żeby zapalić ją dwa razy. Taka była straszna bieda.
Środowisko szkolne było zróżnicowane. W klasie maturalnej miałem 6 kolegów żydowskiego pochodzenia. A gdy chodzi o różnice majątkowe, to także były znaczne. Mieliśmy kolegów z samego Rzeszowa, synów urzędników, którzy mieli możliwość kupowania sobie wszystkich nowych podręczników. Inni czekali na koniec roku szkolnego, żeby odkupić książki od uczniów starszych klas.
Nauka w gimnazum trwała wówczas 8 lat. Cały ten czas mieszkałem w bursie. Na uroczystości państwowe – 3 Maja, 11 listopada – jako członkowie drużyny chodziliśmy w mundurach harcerskich. Pamiętam, że nieraz już trochę śniegiem prószyło, a my, marznąc,szliśmy w krótkich spodenkach. To były bardzo wychowawcze dla nas rocznice. Pamiętam akademie z okazji 11 listopada. Profesor Ludwik Bieńkowski, który uczył nas historii, zawsze wygłaszał przemowę na temat walk legionowych i odzyskania niepodległości. Odświętnie ubrany w czarny garnitur tak się wówczas wzruszał, że łzy płynęły mu z oczu. To wszystko bardzo oddziaływało na nas, młodych. Oprócz historii uczył nas także geografii. Miał niezwykłą zdolność rysowania z pamięci map na tablicy szkolnej. Pamiętam, że w I i II klasie na takich uroczystościach pokazywał się staruszek – weteran z powstania styczniowego, ubrany w specjalny mundur. Potem zniknął nam z oczu.
Te rocznice państwowe wychowały nas patriotycznie. Przykładem dla nas był patriotyzm naszych profesorów, jak wspomniany Bieńkowski czy nauczyciel łaciny Stanisław Piekarczyk i prof. Józef Rączy. Jakże wspaniali byli to wychowawcy. Młodzież miała zapatrywania patriotyczne – okazało się to w czasie wojny. Wówczas to pokolenie międzywojenne walczyło z narażeniem życia w obronie naszej niepodległości.
Związek Strzelecki w szkole nie był aktywny. Za to mieliśmy w gimnazjum przysposobienie wojskowe (PW), które trwało dwa lata. Ćwiczenia odbywaliśmy z karabinami. Były też wyjazdy na obozy wakacyjne PW. Ci, którzy nie należeli do harcerstwa, mieli obowiązek uczestniczyć na wakacjach w obozie wojskowym PW. Jeździli gdzieś do Starzawy, daleko na tereny wschodnie.
W czerwcu 1934 roku zdawałem maturę. Potem, po maturze, czekał mnie wybór dalszej drogi życia. Studia dla młodzieży wiejskiej były bardzo utrudnione. Jednak ci najbardziej uparci i najzdolniejsi wybierali się na studia na prawo do Lwowa. Tam o głodzie i chłodzie uczyli się. Na wakacjach najmowali się jako korepetytorzy i wychowawcy u okolicznych ziemian i tak zarabiali. Potem w ciągu roku utrzymywali nawiązane kontakty, otrzymywali pomoc i tak kończyli studia.
Z mojej klasy ja sam poszedłem na teologię. Moi koledzy nawet o tym nie wiedzieli. Nawet, gdy już zostałem przyjęty do seminarium, nie pochwaliłem się tym na obozie harcerskim, aby koledzy nie odciągali mnie od podjętej decyzji. Potem, gdy już zostałem księdzem, bardzo mnie szanowali. Na teologię niełatwo się było dostać – 110 kandydatów na pierwszy rok, a przyjmowano zaledwie 30. Kilku kolegów poszłodo podchorążówki, inni zaczynali pracować lub studiować. W seminarium byłem od 1934 do 1939 roku.
W 1939 roku wybuchła wojna. Byłem już wówczas wyświęconym księdzem na pierwszej placówce we Frysztaku, którą objąłem 1 sierpnia. Kiedy kończyliśmy seminarium duchowne, tuż przed święceniami nasz główny wychowawca, rektor seminarium, ks. Jan Grochowski opowiadał nam, że wojna wisi na włosku i żebyśmy byli przygotowani na to, że czekają nas bardzo ciężkie czasy. Abyśmy nawet byli przygotowani na śmierć męczeńską, bo w wyniku wojny komunizm może rozlać się po całej Polsce. Te jego słowa okazały się prorocze.
Kiedy jako młody ksiądz znalazłem się we Frysztaku, wraz ze swoim proboszczem składaliśmy wizyty, w trakcie których przedstawiałem się okolicznym księżom w dekanacie. Przy okazji złożyliśmy uszanowanie dyrektorowi szkoły we Frysztaku oraz nauczycielom, którzy uczyli w parafii frysztackiej. Pamiętam – to było może w połowie sierpnia – dyskusję z jednym nauczycielem we Frysztaku na temat czy będzie wojna, czy nie. Ja twierdziłem, że wojna będzie na pewno. A dlaczego? Bo wyczytałem w prasie, że Niemcy przy granicy wykopali już ziemniaki, a więc już przygotowują się do wojny. Niestety, wygrałem ten spór. 1 września wybuchła wojna. Wkrótce z niepokojem obserwowałem wkroczenie wojsk hitlerowskich do Frysztaka.
W pierwszy piątek września wybuchła wojna. My księża siedzieliśmy w konfesjonałach, spowiadając. Nagle słychać huk, ludzie wybiegli z kościoła i ujrzeli nad świątynią samoloty z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Bomb nie zrzuciły wtedy jeszcze na Frysztak, tylko poleciały w kierunku Rzeszowa. Potem wkroczyli Niemcy, pierwsi żołnierze wjechali na motorach, a za nimi wozy pancerne. Zaczęli zajmować kwatery, a miejscowi Żydzi nieświadomi tego, co ich czeka, witali ich radośnie.
Nadszedł ciężki czas okupacji: kontyngenty, zabieranie majątków, wywożenie młodzieży na przymusowe roboty do Niemiec. Powoli zaczęło tworzyć się podziemie. Na terenie parafii znajdowała się wioska Stępina, w której wybudowano schron dla Hitlera. Uczyłem religii zarówno w Stępinie, jak i w pobliskiej Cieszynie. Jadąc do szkoły, przejeżdżałem koło terenu budowy, na który nie było wstępu. Stały warty żołnierzy z karabinami, ale mnie nie zaczepiano, bo już wiedzieli, że to jedzie ksiądz. Na własne oczy obserwowałem budowę schronu. Żydów zmuszano do odśnieżania dróg Traktowano ich w sposób okrutny; zimą na mrozie kazano im boso brodzić po potoku. Widziałem też grupę Żydów, którzy byli żandarmami i zmuszali do pracy swoich współbraci, bijąc ich nahajkami.
Przez całą okupację pracowałem we Frysztaku, nauczając religii w miejscowościach: Kobyle, Twierdza, Pułanki, Stępina, Cieszyna. Mieszkałem na wikarówce – to był mały, parterowy, drewniany domek Sam starałem się o opał, a było to niezwykle trudne. Mieszkałem naprzeciwko cmentarza. Kiedy skończył się węgiel kupiony na początku wojny przez proboszcza, ścinałem na cmentarzu połamane pociskami artyleryjskim brzozy i ciąłem na kawałki. Nie było wtedy elektryczności we Frysztaku, więc aby móc czytać, przyświecałem sobie lampą naftową.
Ludność miejscowa była bardzo patriotyczna i pobożna, chociaż zdarzali się i konfidenci. Sam byłem świadkiem w 1943 roku, jak na terenie Frysztaka armia podziemna wykonała dwa wyroki na konfidentach – granatowym policjancie, pochodzącym z Poznańskiego – i miejscowym mężczyźnie, którego dzieci uczyłem w szkole podstawowej.
W połowie 1944 roku mieszkańcy Frysztaka zostali na okres kilku miesięcy wysiedleni. Sowieci wkroczyli w sierpniu 1944 roku, walcząc o Frysztak, również o plebanię, którą opuściliśmy. Byliśmy wtedy w piwnicy, gdzie było okienko i przez nie widzieliśmy, jak bronili się Niemcy, a z drugiego rogu nacierali Sowieci. W końcu Niemcy, ostrzeliwując się, zaczęli się wycofywać. Do nas do piwnicy Niemcy strzelili w ostatnim momencie. Kulka świsnęła nam koło głowy i wbiła się w mur tak, że pocisk nikogo nie ranił. Potem taki pas frontowy utrzymał się od sierpnia do 16 stycznia 1945 roku.
Sowieci wkroczyli triumfalnie. Ich oficerowie rozmawiali z nami i mówili, że Polaczki chcą zdobyć Warszawę, ale to im się nie uda, bo armia sowiecka zatrzymała się na Pradze. W okresie trwania tego frontowego pasa otworzyliśmy kaplicę w wiosce Kobyle,gdzie po wysiedleniu za Wisłok zatrzymała się część naszych parafian. Ukrywali się też po wioskach i sąsiednich lasach. Prowizoryczną kaplicę zrobiliśmy w ziemiańskim dworze. Właściciel zgodził się na otwarcie kaplicy w wielkim pokoju. Ja odprawiałem tam msze od końca sierpnia do stycznia. Dworek był zaraz za Wisłokiem, dochodziłem do niego przez most. Właściciel dworku – porządny patriota i katolik – nazywał się Bohaczyk. Codziennie służył mi do mszy świętej.
1 listopada 1944 roku miało miejsce tragiczne wydarzenie. Kiedy dużo ludzi się zgromadziło, wypełniając kaplicę i okoliczny teren, Niemcy zaczęli ostrzeliwać dworek. Niszczyli dachówkę, a potem szrapnele zaczęły wybijać okna. Resztki szrapneli zaczęły toczyć się po podłodze. Wybuchł krzyk i gwałt, ludzie zaczęli chować się do piwnic. Mój ministrant nie ruszył się z miejsca. Po skończonej mszy ludzie wpadli, krzycząc: „Niech się ksiądz pakuje, bo są ranni, a może i zabici”. Zdjąłem z siebie szaty liturgiczne, po czym znalazłem jednego martwego już człowieka i kilku rannych. Taki tragiczny przebieg miała ta uroczystość Wszystkich Świętych.
Kiedy już Sowieci mieli uderzyć na Niemców, mnie się skończyła przepustka. Sowiecki komandir urzędował na terenie Frysztaka. Poszedłem do niego, by mi przedłużył przepustkę. Odpowiedział „Ja jestem bolny i nie dam rady nic napisać” – wyraźnie się bał podjąć decyzję. Kilka dni przechodziłem bez przepustki. Najczęściej tamtejsi ludzie przewozili mnie łódką na drugą stronę – tak dotrwałem do 16 stycznia. W nocy tego dnia rozpoczęła się straszna strzelanina. Sowieci przystąpili do frontalnego ataku. Niemcy wycofali się aż pod Duklę.
W czasie okupacji współpracowałem z AK w tajnym nauczaniu. Nawet nie wiem, czy byłem formalnie traktowany jako żołnierz AK. Akowcy spotykali się u mnie w wikarówce i na cmentarzu, gdzie była kostnica. Większość to byli bardzo porządni chłopcy, których znałem jeszcze z Akcji Katolickiej, założonej tutaj przeze mnie przed wojną w sierpniu 1939 roku.
Mimo zmęczenia latami wojny, większość ludzi była przekonana, że Polska odzyska niepodległość. Mało kto przypuszczał, że Sowieci zaleją cały kraj, że alianci oddadzą nas pod okupację rosyjską. Niestety, na 45 lat dostaliśmy się pod ich władzę, a komuniści polscy poszli na współpracę z okupantem. W tym czasie doznaliśmy także wielu krzywd ze strony Żydów, którzy przyszli z nową władzą. Polacy w większości nigdy nie byli antysemitami. W mojej klasie mieliśmy sześciu kolegów narodowości żydowskiej. Żyliśmy ze sobą jak przyjaciele, nie było żadnych różnic. Nie przypadkiem Polska była jedynym krajem w okupowanej Europie, w którym za pomoc Żydom groziła kara śmierci.
W 1945 roku zostałem przeniesiony z Frysztaka do Strzyżowa. Tam do 1949 roku pracowałem jako katecheta w gimnazjum i liceum handlowym, uczyłem też w jednej szkole podstawowej w Żarnowej. Te lata niezwykle miło wspominam, ponieważ młodzież w szkołach średnich była wówczas bardzo dojrzała. Wielu miało za sobą konspirację, mieli wyrobione poglądy na temat nowej władzy komunistycznej. Chłopcy chcieli się uczyć i robili to pilnie. Będąc w Strzyżowie, mogłem prowadzić Sodalicję Mariańską, sodalicję pań oraz drużynę harcerską. Byłem nawet wychowawcą klasy w liceum handlowym, gdzie od pierwszej klasy prawie do matury prowadziłem klasę koedukacyjną. To byli bardzo mili chłopcy i dziewczęta. Właśnie w tej klasie zorganizowany został tzw. DAK (Demokratyczna Armia Krajowa). Wychowywałem młodzież w duchu patriotycznym i religijnym. Większość tej klasy należała do Sodalicji Mariańskiej, którą prowadziłem, opiekowałem się także drużyną harcerską. Dyrektorzy w tej szkole to byli patrioci. Dyrektor Jaskólski podkreślał autorytet księdza, kiedy np. on, całe grono pedagogiczne i młodzież składali mi życzenia z okazji imienin. W sobotę po ostatniej lekcji szkolnej młodzież i profesorowie (nie wszyscy) szli ze mną do kościoła w Strzyżowie, gdzie wygłaszałem słowo do młodzieży szkolnej. Tak było przez parę lat. Nastrój był bardzo życzliwy dla Kościoła. Władza właśnie przystępowała do rozprawienia się z podziemiem zbrojnym. Wyłapywano „Akowców”, „Winowców” wytaczano im procesy, mordowano, skazywano na wieloletnie więzienia, niekiedy na wywózkę na „nieludzką ziemię”. Był to niezwykle tragiczny okres dla naszych największych patriotów.
Kiedy już władze komunistyczne rozprawiły się prawie całkowicie z podziemiem, wtedy przystąpiono do walki z Kościołem. W roku 1949 walka ta rozpoczęła się już na dobre. Ja zostałem w tymże roku przeniesiony do Rzeszowa. Na krótko do II Liceum, a potem do Jarosławia. Gdybym wówczas został w Strzyżowie, z pewnością znalazłbym się w więzieniu razem z moją młodzieżą, dyrektorem Kazimierzem Koczelą i profesorem Tadeuszem Markowiczem, którzy byli aresztowani i skazani. Jak dowiedziałem się później, śledczy napierali bardzo, zwłaszcza na uczennice, żeby cokolwiek powiedziały przeciwko mnie. Nikt mnie nie zdradził. Kiedy jesienią 1949 roku zostałem przeniesiony z Rzeszowa do Jarosławia, do wielkiej szkoły budowlanej, tam nachodził mnie parokrotnie w cywilu ubowiec, który sondował moje poglądy ustrojowe. Byłem bardzo ostrożny w tej rozmowie. Pomijając moją działalność w harcerstwie i sodalicji, podniosłem pewne dodatnie cechy ustroju: takie jak powszechne ubezpieczenie zdrowotne, dostęp do szpitala, do nauki. Może to też mi trochę pomogło, że w tej rozmowie nie potępiłem w czambuł ustroju komunistycznego. Oficjalnie nie byłem przesłuchiwany, na wspomnianą rozmowę ubek wyciągnął mnie z domu i spacerowaliśmy poulicy. Musiało mnie uratować to, że już od kilku miesięcy byłem poza Strzyżowem. Zresztą w całej mojej działalności kapłańskiej miałem taką zasadę, że nigdy poszczególnych ludzi nie atakowałem imiennie, atakowałem ustrój, walkę z Kościołem, bo te sprawy jako ksiądz musiałem stawiać jasno. Można powiedzieć, że w cudowny sposób Opatrzność Boża ocaliła mnie wówczas.
W Jarosławiu znalazłem się w ogromnej szkole, wtedy chyba najważniejszej na terenie całego województwa rzeszowskiego. Uczyli tam wspaniali inżynierowie, często uciekinierzy ze Lwowa. Osiedlili się w Jarosławiu, by być blisko granicy. Myśleli tak, jak wówczas wielu, że przetrwają może rok czy dwa, a później alianci uderzą na Sowietów. Wielu z nich stało się moimi wielkimi przyjaciółmi, np. profesor Kazimierz Żarow, który uczył geodezji – chrzciłem wszystkie jego dzieci i byłem często do niego zapraszamy.
W 1955 roku wróciłem do Rzeszowa na probostwo w kościele Chrystusa Króla, gdzie 39 lat byłem proboszczem, aż do 1994 roku, kiedy to odszedłem na emeryturę. Ciekawe były okoliczności obsadzenia tego probostwa, które w 1954 roku zwolniło się po śmierci ks.Jałowego. Partia chciała koniecznie obsadzić tzw. księdza patriotę. Ksiądz biskup Franciszek Barda nie zgodził się i podał kandydaturę księdza Dudzińskiego, która została odrzucona. Kolejnym kandydatem był ksiądz Antoni Twaróg, który był tu w 1946 roku katechetą. Odrzucony. Następnie zaproponowano księdza Walentego Bala, też odrzucony. Dalej ksiądz Trybus, przedwojenny wikary, odrzucony. Ja byłem podany jako piąty. Mnie też partia rzeszowska odrzuciła, ale zatwierdził mnie Urząd ds. Wyznań w Warszawie.
Była to wówczas maleńka parafia licząca 3000 wiernych. Nie było możliwości i potrzeby zatrudniania więcej księży, więc pracowałem sam, ucząc także religii w szkole ćwiczeń(dawne Seminarium Nauczycielskie, później WSP, obecnie UR). Kończyłem budowę kościoła i musiałem długie lata procesować się o dolny kościół, który był zajęty najpierw przez Niemców, później przez komunistów, a następnie „Alima” miała tutaj skład swoich produktów, przechowywanych w beczkach, które przeciekały i zalewały całą dolną część świątyni. Grzyb zalegał wszędzie. W tamtych czasach było dużo dobrych ludzi, którzy pomagali w „zdobywaniu” materiałów budowlanych. Jeden z tutejszych parafian, pracujący wówczas w ministerstwie w Warszawie, dopomógł w tym, że wystosowaną przez nas skargę rozpatrzono pozytywnie i nakazano zwrot dolnego kościoła. Później doszło do tworzenia nowych punktów sakralnych na terenie parafii. Powstawały one z inspiracji księdza biskupa. Jako pierwszy w 1972 roku chcieliśmy stworzyć taki punkt przy ulicy Łabędziej. Została zakupiona piętrowa kamienica z parcelą 1000 m2 na nazwisko Juliana Jakieły – księdza i pani Tomkiewicz z Jarosławia. Przy pomocy znajomych z budowlanki ze szkoły z Jarosławia wystarałem się o projekt budowy bliźniaczej kamienicy (by później łatwiej było przerobić go na kaplicę). Niestety, w przeddzień rozpoczęcia prac przy fundamentach, z polecenia władz rozebrano stary drewniany dom stojący w okolicy, a jego lokatorów przymusowo zameldowano w naszej kamienicy przy ul. Łabędziej. Prawowitego lokatora wyrzucono na bruk. W odpowiedzi na to jawne bezprawie rozpocząłem wieloletni proces sądowy, który prowadził adwokat z Warszawy.
W 1973 roku otwarliśmy jednak kaplicę przy ulicy Jastrzębiej. Właścicielem budynku, a właściwie pierwszego piętra, był ksiądz Piotr Szkolnicki z Czudca, a parteru mgr farmacji pochodząca ze Wschodu, która przekazała swoją część na potrzeby kaplicy. Rozpoczęła się dwutygodniowa szarpanina z władzami, zaczęliśmy odprawiać msze i prowadzićadoracje całodzienne i całodobowe. Wraz ze mną prowadził je śp. ksiądz Józef Kapusta. Następnym punktem był obiekt przy ulicy Wita Stwosza, gdzie w 1976 roku zaczęto odprawiać msze. W największej tajemnicy zakupiliśmy takie rudery od rodziny Nyczów na nazwisko mamy obecnego księdza proboszcza Stanisława Tomkowicza. Również i tam zaczęła się walka. Władza koniecznie chciała nas wyrzucić z tego obiektu. Był taki ubek Dziok (Stanisław – naczelnik IV Wydziału SB KWMO w Rzeszowie od marca 1975 roku), który spisywał ludzi, ciągał ich na przesłuchania, nawet księży aresztował. Około trzech tygodni czuwaliśmy dzień i noc, i z pomocą Bożą dało się utrzymać ten obiekt, gdzie utworzono parafię św. Judy Tadeusza. Patronem kaplicy został św. Juda Tadeusz, dlatego, że na plebanii mieliśmy obraz tego świętego. Kiedy przyjechał ksiądz biskup Błaszkiewicz – też Tadeusz – wspólnie pojechaliśmy do kaplicy i nadaliśmy jej imię Judy Tadeusza.
Pamiętam niecodzienne okoliczności poświęcenia tej kaplicy. Po mszy odprawionej w kościele Chrystusa Króla poprosiłem wiernych o wspólną modlitwę różańcową w dolnym kościele. Tutaj zupełnie niewtajemniczonym wiernym przedstawiłem prośbę, żeby poszli razem ze mną w procesji, bo będą mi potrzebni. Grupa około 30 osób, nie zadając pytań poszła ze mną na ulicę Wita Stwosza. Tymczasem ksiądz biskup Błaszkiewicz, który nocował u mnie na plebanii, okrężną drogą przez Kielanówkę został przywieziony na umówione miejsce. Poświęciliśmy kaplicę.
W 1978 roku przy ulicy Krakowskiej 18, gdzie obecnie stoi kościół Podwyższenia Krzyża Świętego, wykupiliśmy razem z ks. Kapustą stajnię i stodołę od pana Barłowskiego. Tu również rozegrała się walka z władzą. Kolejnym punktem była w 1975 roku Staroniwa Górna, gdzie udało nam się wykupić dom od córki państwa Trawków i tam otworzyliśmy punkt katechetyczny i kaplicę. Potem tam były kłopoty. Władza skierowała się przeciwko dwóm kobietom Annie i Stanisławie Paja. Rozpoczęto na ich posesji budowę kaplicy pod pozorem stawiania budynku z przeznaczeniem na hodowlę baranów. Gdy władze zorientowały się o co chodzi, kobiety zostały aresztowane. Wówczas biskup postanowił poświęcić kaplicę, co uczynił w maju 1979 roku. Ostatnie punkty utworzyliśmy w roku 1980 przy ulicy Zajęczej, a w roku 1985 na Błoniach (dzisiejsza ulica Solarza) gdzie ojcowie Świętej Rodziny utworzyli ośrodek duszpasterski.
Mieliśmy wypróbowaną metodę działania. Gdy zaplanowane było poświęcenie punktu katechetycznego, wcześniej ogłaszano we wszystkich rzeszowskich kościołach, gdzie i kiedy będzie to poświęcenie, i proszono wiernych o przyjście i wspólną modlitwę przed Najświętszym Sakramentem przez kilka dni i nocy. I ludzie przychodzili, dochodziło nawet do rękoczynów – jedna parafianka z ulicy Jastrzębiej, żona milicjanta, parasolem broniła kaplicy. Bardzo nas wspierał i dodawał odwagi biskup Tokarczuk, np. przy Jastrzębiej punkt katechetyczny otworzyliśmy w sobotę, a już w niedzielę przyjechał biskup i pokazał się wszystkim „ubowcom”, że jest z nami.
W 1975 roku doszło do wmurowania w kościele tablic z nazwiskami wychowanków Seminarium Nauczycielskiego, którzy zginęli w czasie II wojny światowej. Obok nazwisk umieszczono miejsce śmierci także Katyń, ale pominęliśmy datę, aby uniknąć interwencji ze strony władz, a może i aresztowań. Odsłonięcie miało uroczysty charakter, poświęcenia dokonał ksiądz biskup przemyski. Inicjatorem tego był wychowanek SN, mieszkający w Dębicy, ale wywodzący się z Rzeszowa. Nazywał się Wasilewski. Na uroczystości tej obecni byli nieliczni wychowankowie SN, w tym nieżyjący już żołnierz AK, znany mi jeszcze z przedwojennego harcerstwa Bronisław Cmela. 
według: RSPH "ŚLAD"
autor Janusz Kujawa

3 komentarze :

  1. Świetny wpis. Będę na pewno tu częściej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za wizytę. Wpis jak widac nie mój, ale zbieram w tym jendym miejscu wszystkie materiały, które dotyczą DAK

      Usuń
  2. Wielki kapłan i dobry człowiek , uczył mnie , a w budowlance jarosławskiej mojego ojca. cześć jego pamięci

    OdpowiedzUsuń