Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo
bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny

Zbigniew Herbert - Przesłanie Pana Cogito

wtorek, 1 marca 2022

W podziemiu - relacja Ignacego Szurleja

Syn Mateusz zapytał mnie kilka dni temu jak wyglądało życie członków DAK, których UB nie złapało. Ponieważ naopowiadałem mu bzdur, że UB po prostu o nich nie wiedziało, dziś z okazji ich święta prostuję tę informację przytaczając wspomnienia jednego z siedmiu członków Demokratycznej Armii Krajowej, którzy uniknęli aresztowania. „W podziemiu” - relacja Ignacego Szurleja ps. Szetter (sędzia Sądu Organizacji z placówki w Lutczy).

Urodziłem się w wielodzietnej rodzinie (było nas dziesięcioro dzieci) w Lutczy. Ojciec, aby nas wyżywić, pracował dodatkowo na poczcie, bo gospodarstwo było małe, o niskiej wydajności.

Po ukończeniu szkoły powszechnej w Lutczy zostałem przyjęty do Prywatnego Gimnazjum Koedukacyjnego w Domaradzu pow. Rzeszów w 1945 roku, które ukończyłem zdaniem małej matury w roku 1948 W tym samym roku zostałem przyjęty do Państwowego Liceum w Strzyżowie nad Wisłokiem. Na terenie nowej szkoły spotkałem wielu ciekawych młodych ludzi, a wśród nich i takich, co mieli bardzo bogatą przeszłość okupacyjną. Często prowadziliśmy interesujące dyskusje na tematy polityczno-ustrojowe. Młodzież pookupacyjna z reguły nie akceptowała zmian wprowadzanych przez władzę ludową. Również moje poglądy wyniesione z domu rodzinnego były sprzeczne z nową rzeczywistością. Ojciec mój, Wojciech, był współzałożycielem wojskowej organizacji podziemnej, późniejszej Armii Krajowej w naszym regionie. W czasie okupacji do Ojca przychodzili różni ludzie na konspiracyjne spotkania. Wiele rozmów podsłuchałem i bardzo dobrze się orientowałem w różnych sprawach. W naszym rejonie działali również partyzanci ZSRR, którym w czasie okupacji pomagali nasi akowcy. Niestety, pomoc ta okazała się zgubna bo po wkroczeniu Armii Czerwonej na nasz rejon, kapitan, dowódca ruskich partyzantów, dostarczył listę naszych akowców NKWD. Ci zamknęli kilkunastu żołnierzy AK, których po torturach wywieźli do Rosji. Byłem świadkiem wraz z innymi uczniami szkoły powszechnej w Lutczy. jak NKWD wywoziło naszych akowców, którzy byli więzieni w piwnicach szkoły. Wśród wywożonych był mój kuzyn Ignacy Kremski, który już nigdy nie wrócił z Syberii. Za kilka dni zabrano mojego drugiego kuzyna, Tadeusza Wojtaszka, późniejszego profesora i rektora Akademii Rolniczej w Krakowie. Po latach widziałem niektórych z tych sybiraków, którzy przeżyli i po jakiejś tam amnestii wrócili z katorgi: byli strzępami ludzi. Ich opowiadania o tym, co przeżyli w tym kraju "sprawiedliwości społecznej", dopełniły prawdziwej opinii o bezinteresownym wyzwoleniu i wielkiej przyjaźni dla naszego kraju. Takich przeżyć nie dało się wykreślić z mojej pamięci.

W liceum w Strzyżowie poznałem działaczy ZMP, którzy w ramach organizowanych przez partię akcji robili do chłopów wyprawy i zabiera im ostatnie płody rolne na obowiązkowe dostawy. Niektórzy nawet tym się szczycili, co mnie do nich zrażało, mimo że byli kolegami ze szkoły. Aktywistów ZMP na terenie szkoły musieli obawiać się nie tylko uczniowie, ale i profesorowie, a to było poniżające.

Te w telegraficznym skrócie opisane przeżycia budziły we mnie i w większości koleżanek i kolegów wstręt i nieufność do ówczesnej rzeczywistości. Ponadto UB szalało w każdej dziedzinie życia, aresztując i prze trzymując według własnego „widzimisię" niewinnych ludzi. Pamiętam, jak wrócił Wojciech Turoń z UB i pokazał nam plecy: były całe czarne od bicia.

Takie postępowanie władzy rodziło ogólny bunt w społeczeństwie, a my młodzi byliśmy oburzeni i zdolni zrobić wszystko, aby przeciwstawić się ogólnemu terrorowi.

Pewnego dnia po dyskusji z kolegą Eugeniuszem Szczepankiewiczem na aktualne tematy, gdy zaproponował mi wstąpienie do nielegalnej młodzieżowej organizacji Demokratyczna Armia Krajowa, po krótkim namyśle wyraziłem chęć znalezienia się w jej szeregach. Po złożeniu przysięgi, już w krótkim czasie wprowadziłem do DAK kol. Huberta Harta Stefana Mnicha. Nieco później, w czasie organizowania placówki śląskiej, zwerbowałem Józefa Mandelę i Stanisława Urbana mieszkających na Śląsku.

W końcowej fazie działalności DAK pozyskałem do placówki w Lutczy kolegów: Stanisława Wątróbskiego, Jana Mnicha i Tadeusza Szurleja (ten ostatni był dowódcą trójki).

Po wielkiej wsypie naszej organizacji w 1950 roku dziwnym zbiegiem okoliczności udało mi się zwiać przed aresztowaniem. Gdy na terenie liceum zorientowaliśmy się ze Stefanem Mnichem, że naszych dakowców nie ma w szkole, pożyczonym rowerem wróciliśmy na stancję, po wiedzieliśmy, co się stało i że my musimy wiać. Córka właścicielki, pani Pudłowa, nie była zaskoczona, bo ona zaliczyła już Sybir. Pomogła nam zatrzeć ślady, pożegnała się z nami ze łzami w oczach i powiedziała: "Ratujcie się, chłopaki, i nie dajcie się złapać". Po dotarciu przez Żarnową do domu stwierdziłem, że UB jeszcze o nas nic nie wie, bo nie przyjechali do Lutczy.

Dopiero po kilku dniach, kiedy spałem u mojego kolegi Zenka Turonia, wczesnym rankiem UB otoczyło nasz dom, gdzie dokonano szczegółowej rewizji w mieszkaniu i pozostałych zabudowaniach. Poprzewracali i zdewastowali wszystko, co się tylko dało. Powrzucali nawet do mojego łóżka kilka naboi, aby udowodnić ojcu, że to ja je włożyłem, ale mój Tato, chorąży legionów Piłsudskiego oraz doświadczony akowiec, nie dał się nabrać na ten chwyt i stwierdził: „To są wasze naboje i sobie je zabierzcie, bo ja wiem, co w moim domu się znajduje". Pojedynczo zastraszali moje młodsze rodzeństwo, aby im powiedziało, gdzie ja się ukrywam.

Po tym nalocie nie poszedłem już do domu, tylko wybrałem się w góry, skąd miałem dobrą widoczność na znaczną część wsi. Wieczorem przyszedł Ojciec z panem Turoniem i znaleźli mi nową kwaterę za górą u państwa Turoniów, w przysiołku Kielny. Tam, dzięki dobroci i odwadze tych ludzi, przebywałem aż do jesieni 1950 roku. Warunki miałem znośne, bo wokół domu w bliskiej odległości był las, więc mogłem często tam wychodzić i oddychać świeżym powietrzem. Jesienią dla bezpieczeństwa musiałem zmienić miejsce pobytu. Tym razem mój Tato znalazł mi kwaterę u państwa Janiny i Wojciecha Panków, w przysiółku Delikatówka. Gdy sąsiedzi zaczęli coś podejrzewać, wyprowadziłem się do Marii i Jana Szurlejów, do dalszego mojego kuzyna, byłego członka AK długo po wyzwoleniu ściganego przez służby bezpieczeństwa. Na tej kwaterze przebywałem krótko, bo zostałem ostrzeżony, że ktoś dowiedział się, że się tu ukrywam. Wieczorem przeniosłem się do starszych ludzi, Cwynarów, gdzie przebywałem tylko tydzień. W tym czasie Ojciec załatwił mi lokum u państwa Górków w przysiółku Buczyny, gdzie przebywałem najdłużej, gdyż ich dom był na uboczu i blisko lasu, co zapewniało mi nocne spacery po lesie i w razie niebezpieczeństwa - łatwiejsza ucieczkę.

W 1952 roku przed świętami wielkanocnymi dwaj chłopcy ze szkoły podstawowej „obrobili" sklep GS w Bonarówce. W czasie pościgu jeden z nich został złapany, a drugi uciekł w góry, tam gdzie ja się ukrywałem. Ani ja, ani moi gospodarze nie wiedzieliśmy o niczym. Dopiero gdy pan Górka poszedł w Wielką Niedzielę do kościoła, dowiedział się od sąsiadów, że UB i MO przeszukują wszystkie domy za zbiegiem, a tylko nasz dom ominęli. Gdy się o tym dowiedziałem, uklęknąłem w kącie izby i zacząłem się modlić. Wtedy pan Górka patrząc na mnie powiedział "Módl się, módl, bo tylko to ciebie i nas może uratować". Wieczorem przyszedł mnie odwiedzić kuzyn Józef Gosztyła i powiedział, że muszę się wyprowadzić z tej okolicy, bo robi się tu niebezpiecznie. Późnym wieczorem (on ubezpieczał mnie przodem) dotarliśmy w okolice mojego domu rodzinnego. Tam pożegnałem kuzyna, a sam poszedłem w kierunku domu. Specjalnie wyszkolone psy, gdy tylko cicho gwizdnąłem. przestały nagle szczekać, a domownicy wiedzieli już, że to ja przyszedłem. Wyszła więc moja młodsza siostra Lesia ze swym narzeczonym Jankiem Mnichem (członkiem DAK) i wspólnie weszliśmy do bocznego pokoju, gdzie chwilę porozmawialiśmy, a po ich wyjściu mogłem trochę ochłonąć i odpocząć. Leżąc w ubraniu na łóżku, w tym świątecznym dniu, chciało mi się płakać, że wszyscy wokół mnie śpiewają i bawią się. a ja jeden nie mogę się w swoim domu pokazać ludziom na oczy. Tylko ktoś, kto był ścigany przez kilka lat, zrozumiałby, co działo się w ten wieczór w mojej duszy i sercu.

Odtąd prawie siedem miesięcy najczęściej przebywałem w domu. w bocznym, nie ogrzewanym pokoju (spiżarni). Stała tu duża skrzynia ze zbożem, a w niej przemyślnie zrobiona kryjówka. Często, gdy we wsi kręcili się szpicle, musiałem spać w lesie, latem w zbożu, na różnych strychach zabudowań gospodarczych i gdzie się dało. Piłem nieraz mleko czy herbatę z lodem, bo nie było gdzie podgrzać. Każdy dzień i każ da minuta były niepewne i dłużyły się ogromnie. Jeszcze do tej pory w moich snach często jestem ścigany. Tego nie da się opisać - to trzeba przeżyć.

Dom rodzinny był często nachodzony przez służby bezpieczeństwa i ciągle pod obserwacją tajniaków. A przecież trzeba było przez cały czas ucieczki dostarczać mi jedzenie, w okresach choroby zawozić mnie do lekarzy i do pielęgniarek, gdy brałem zastrzyki. To, że przeżyłem tę ucieczkę, zawdzięczam głównie mojemu wspaniałemu Ojcu i całej rodzinie, która zrobiła wszystko, abym przetrwał ów najtrudniejszy okres w moim życiu.

Gdy w końcu dowiedziałem się z gazet o amnestii, po zasięgnięciu przez mojego Ojca opinii u prawników podjęliśmy wspólną decyzję o ujawnieniu się, co opisał we wspomnieniach Stefan Mnich.

Kiedy po ujawnieniu dojechałem szczęśliwie do domu, radość w całej rodzinie zapanowała ogromna, tym bardziej, że wszyscy byli po nie przespanej nocy, gdy poprzedniego dnia wrócił do Lutczy tylko sołtys - pan Misiur i powiedział, że nas zatrzymali na UB.

Radość z tego, że nareszcie jestem już wolny, nie trwała długo. Po pewnym naturalnym odprężeniu moje dolegliwości w postaci nerwicy żołądka i nerwicy serca bardzo się wzmogły i trzeba było jeździć od lekarza do lekarza. Niestety, władza ludowa nie pozwoliła mi się nawet podleczyć. Już w drugim tygodniu dostałem wezwanie przed komisję poborową i mimo zaświadczeń lekarskich zostałem uznany za zdrowego i zdolnego do fedrowania śląskiego węgla. W kopalniach śląskich prze pracowałem prawie 27 miesięcy i to jako górnik dołowy. Miałem dwa wypadki, ale jakoś cały wyszedłem do cywila.

Po odbyciu "służby wojskowej" na zaproszenie kuzynki wyjechałem do Elbląga, gdzie osiadłem na stałe. Polubiłem te strony i w dowód wdzięczności za ich gościnność zaangażowałem się na wiele lat w osuszanie żuławskich mokradeł.

Opracowano na podstawie książki Jana Prokopowicza "Młodość zdeptana lecz nieujarzmiona. Demokratyczna Armia Krajowa w latach 1949-1955", Rzeszów 1999.

1 komentarz :