Henryk Grodzki ps. Zapora |
W dniu 25 kwietnia 1950 roku rano udałem się na stację PKP w Dobrzechowie, aby pociągiem o godzinie ósmej z minutami pojechać do Rzeszowa. Po drodze, na moście łączącym Wysoką Strzyżowską z Dobrzechowem, czekał na mnie Józef Sabik. Przywitał się ze mną i razem poszliśmy na stację, bo powiedział mi, że on również jedzie do Rzeszowa.
W dniu 22 kwietnia otrzymałem pismo z Chorągwi ZHP w Rzeszo wie, w którym powiadomiono mnie, że zostałem powołany na kurs drużynowych Akcji Letniej do Warszawy, który to kurs miał się rozpocząć 25 kwietnia. Do komendy Chorągwi miałem się zgłosić tegoż dnia na godzinę dziesiątą, skąd zorganizowaną grupę mieliśmy wyjechać do Warszawy.
Schodząc z mostu, zauważyłem trzech młodych mężczyzn idących za nami. Później jechali w tym samym wagonie. Po pewnym czasie przekonałem się, że byli to moi "aniołkowie" z UB, a dwu z nich uczestniczyło później w śledztwie.
Gdy dojechaliśmy do stacji Rzeszów-Osiedle, Sabik otworzył okno i patrzył przez nie wychylony aż do stacji Staroniwa (dawał widocznie znać, w którym wagonie mnie wiezie). Po wyjściu z wagonu, tuż obok drzwi, z których wyszedłem, stał mój wujek Ludwik Kozdra; „przejął mnie" pytając: "Dokąd idziesz?" Powiedziałem, że jadę na kurs drużynowych do Warszawy. Szliśmy ulicą Pułaskiego, kiedy poprosił mnie, abym mu kupił w Warszawie skórzaną raportówkę, na co wyraziłem zgodę. Wtedy stwierdził, że nie ma przy sobie pieniędzy i poprosił, że bym poszedł do niego do biura, bo tam zostawił swój portfel. Oczywiście na to również wyraziłem zgodę. Po wejściu do pokoju podszedł do biurka, otworzył szufladę, niby coś w niej szukał do czasu, aż weszło dwu z trzech obserwujących mnie od mostu i w pociągu zbirów. Wtedy wujek wycelował w moim kierunku pistolet i krzyknął: "Ręce do góry, ty bandyto, jesteś aresztowany". Wówczas ci dwaj z tyłu podskoczyli do mnie, pomogli mi podnieść ręce, zrewidowali mnie, zabrali pasek od spodni, sznurówki i inne drobne rzeczy i na wyraźne polecenie opuścili pokój. Gdy zostałem sam na sam z wujkiem, usłyszałem w jego wydaniu prawie kazanie, co ja zrobiłem, jaką krzywdę wyrządziłem sobie, rodzicom i całej rodzinie. W końcu przeszedł do właściwego tematu i zaczął obiecywać, że to by się jeszcze dało naprawić, dzięki temu, że on i jego bracia (Władysław i Józef - mój przypis) są na odpowiedzialnych stanowiskach i maję duże wpływy. Mogliby więc to załatwić tak, że mnie by wysłano na studia do Moskwy, tylko abym ja nareszcie zmądrzał i powiedział wszystko o organizacji DAK. Ja przez cały czas zaprzeczałem, mówiłem, że o niczym nie wiem, że to jakaś pomyłka i z pewnością ktoś o mnie złośliwie nagadał. Po pewnym czasie wujek powiedział, że na dowód swojej dobrej woli pokaże mi dokumenty, co UB wie o nas - i zaczął wymieniać nazwiska członków organizacji. Przy nazwisku Genka Szczepankiewicza powiedział: ,"To wasz herszt", zaś przy Janie Prokopowiczu: "To jego prawa ręka. Oni zawisną na szubienicy". Następnie pokazał mi parę zdjęć naszych kolegów (zrobionych chyba z ukrycia) na tle budynku w trakcie budowy, po prawej stronie, jak się idzie do mostu na rzece przepływającej koło dworu w Godowej (tam rzeczywiście mieliśmy raz spotkanie). Tego typu udowadnianie i przekonywanie trwało gdzieś do godziny dwunastej. W końcu powiedział: „Jeśli jesteś głupi, to zdechnij jak pies", czy coś w tym rodzaju, i zły wyszedł na korytarz, a na jego miejsce wszedł inny "facet", który powiedział, że jest oficerem śledczym. Człowiek ten (nazwiska nie znam), jak się okazało, późniejszy główny mój oprawca, na początku był bardzo grzeczny. Oświadczył, iż wie, że jestem krewnym L. Kozdry, że on również chce mi pomóc i daje oficerskie słowo, że jeśli wszystko o organizacji mu powiem, to wyjdę na wolność. Po tego typu rozmowie, po dwu, może po trzech godzinach jego grzeczność się skończyła. Zawołał dwu zbirów, jednemu z nich (do dziś pamiętam, bo darzył mnie szczególną "miłością") było na imię Florek. Od tego czasu zaczęło się już nie tyle przesłuchanie, co prawdziwa masakra. Podawali nazwisko i żądali: "Pseudonim i jaką funkcję pełni w organizacji!". Trwało to do rana 26 kwietnia 1950 roku, z małymi przerwami, kiedy traciłem przytomność. Wtedy ciągnęli mnie do znajdującej się po drugiej stronie korytarza łazienki, polewali wodą i po chwili znowu śledczy mówił: "Po co ci to wszystko, przecież my i tak wszystko wiemy", a gdy niczego nie uzyskiwał, ci dwaj zaczynali od nowa. Ślady na ciele po tym zajściu mam do dziś. Zapewne nasunie się pytanie, skąd znali nazwiska, chociaż nie wszystkie, bo nie wiedzieli nic o Mnichu i Szurleju. Widocznie ci nie zostali dostrzeżeni przez naszych, a zwłaszcza przez moich opiekunów w postaci konfidentów UB, takich jak Józef Sabik. Jak sobie przypominam, ja na nasze spotkania miałem przyprowadzić co najmniej trzy lub cztery razy "Granata". On nie przyszedł, bo albo był chory, albo coś mu przeszkadzało, ale na pewno powiadomił o dacie spotkania UB. Z kolei za mną szły „aniołki", a ja ich doprowadzałem do celu, gdzie inni przychodzili i skąd odchodzili. W tym czasie widocznie nie byli obecni Mnich i Szurlej, i w związku z tym ich nazwisk nie znali.
Wracając do opisanego przeze mnie śledztwa, wspomniałem, że trwało do rana 26 kwietnia 1950 roku. Rano bowiem zmieniła się obsada w postaci nowego śledczego i trzech oprawców. Nowy śledczy przestał pytać o członków organizacji, był natomiast zainteresowany tym, jakie są jej powiązania. Pytał też o główne dowództwo, o radiostację, szyfry, stan uzbrojenia itp. Dzień ten był dla mnie dniem najgorszym, tak strasznym, że w chwili, kiedy przestawali mnie katować i troszkę ochłonąłem, to patrzyłem, aby któreś z dwu okien było nie strzeżone, bym mógł się przez nie rzucić i przerwać tę katorgę. Niestety, zawsze były pilnowane. Wieczorem przejęła mnie grupa z poprzedniego dnia i nocy. I od nowa zaczęło się to samo. Tej nocy z dnia 26 na 27 kwietnia 1950 roku nie wytrzymałem i z bólu, przemęczenia i w wielu wypadkach braku przytomności - "pękłem". Co mówiłem, nie byłem sobie w stanie przy pomnieć, kiedy sprowadzono mnie do celi w dniu 28 kwietnia 1950 roku, bo byłem prawie lub całkowicie nieprzytomny. Ta gehenna trwała przecież trzy dni i trzy noce, bez przerwy, bez jakiegokolwiek jedzenia, a nawet picia, oprócz wody, którą byłem polewany w łazience. Najprawdopodobniej właśnie tej nocy, powtarzam, tej nocy z dnia 26 na 27 kwietnia 1950 roku powiedziałem, co chcieli. Pewien jednak jestem, że nic im nie powiedziałem o kolegach ze Śląska, bo na ich temat nic nie wiedziałem. Jeśli chodzi o Ludwika Kozdrę, to miałem z nim jeszcze tylko jedno spotkanie. Nim je opiszę, muszę dać krótki wstęp.
W 1939 roku mój Tata został powołany do wojska. Wycofujące się polskie wojsko w pierwszych dniach września wysadziło most na Wisłoku niedaleko od naszego domu. Dla Mamy były to tak silne przeżycia, że poważnie zachorowała. Do zdrowia powróciła w 1940 roku, po powrocie późną jesienią Tatusia z radzieckiej niewoli. Ja miałem wtedy 9 lat, brat Tadeusz - 8, zaś Janek 6 miesięcy i w tym wieku, w takim składzie sami opiekowaliśmy się domem i chorą Mamą.
Powracam do spotkania z Ludwikiem K. W pierwszej dekadzie maja 1950 roku, była to niedziela około południa, zazgrzytał klucz w zamku celi nr 7 w piwnicach WUBP, w której ja siedziałem. Konwojent UB wyczytał moje nazwisko i zaprowadził mnie do pokoju, w którym za biurkiem siedział Ludwik Kozdra. Kazał mi usiąść na normalnym krześle vis a’-vis siebie i zapytał, czy nie jestem głodny. Odpowiedziałem, że nie. Mimo to dał mi kanapkę i zaczął się usprawiedliwiać, że to nie jego wina, że mnie aresztował, że musiał to zrobić. Powiedział mi też, że teraz cała rodzina, łącznie z ojcem, wyrzekła się go. Przyczynę tego jest głównie fakt, że moja Mama ponownie zachorowała jak w 1939 roku i jest w bardzo złym stanie. Mnie jakby piorun poraził, zasłabłem i upadłem z krzesła. Po jakiejś chwili, nic nie mówiąc, sam zaprowadził mnie do celi. Zdarzenia powyższe są opisane bardzo skrótowo, niemniej jednak świadczą o metodach UB i ich podłości. Jak później się okazało, Mama wcale nie była chora.
Jeśli chodzi o Stanisława Wojtaszka, mogę z całą pewnością powiedzieć, że był szpiclem UB, o czym wszyscy doskonale wiemy. Po wyjściu na wolność nigdy się z nim nie spotkałem, bo on mnie mocno unikał, a ja z takim łotrem nie miałem przyjemności rozmawiać.
Opracowano na podstawie książki Jana Prokopowicza "Młodość zdeptana lecz nieujarzmiona. Demokratyczna Armia Krajowa w latach 1949-1955", Rzeszów 1999.
Opracowano na podstawie książki Jana Prokopowicza "Młodość zdeptana lecz nieujarzmiona. Demokratyczna Armia Krajowa w latach 1949-1955", Rzeszów 1999.
Bulwersujące.
OdpowiedzUsuńTrudno to dziś ogarnąć, lecz niestety ludzie się nie zmienili. Wystarczy tylko trochę podregulować środowisko zewnętrzne (wojna, kryzys itp.) i takie sytuacje mogą wrócić. „Myśmy wszystko zapomnieli"
UsuńKażde pokolenie popełnia własne błędy... Wciąż te same.
UsuńAle jak widać ludzie nieaprobujący zła i zdolni do poświęceń też rodzą się w każdym pokoleniu.