Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo
bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny

Zbigniew Herbert - Przesłanie Pana Cogito

wtorek, 9 sierpnia 2011

Mama

Mama - tak do niej mówiliśmy. Kiedyś wstydząc się starszej kuzynki użyłem określenia „matka” i owa kuzynka zwróciła mi wówczas uwagę, że wobec takiej OSOBY jak mama, takie "twarde" określenie zupełnie nie przystoi. Mama była dla nas ostoją w trudnych chwilach i wsparciem w naszych dążeniach. Żyła dla innych. Była z pozoru zwykłą kobietą, z niepełnym średnim wykształceniem, ale jej przeszłość skrywała tajemnicę, którą niechętnie się dzieliła, nawet z najbliższymi.

Na przełomie 1949 i 1950 roku była członkiem Demokratycznej Armii Krajowej (DAK). Po dekonspiracji uwięziona i skazana na 5 lat. Czym ta dwudziestoletnia wówczas dziewczyna naraziła się komunistycznemu państwu?
Członkowie DAK byli oskarżeni z dwu paragrafów:
-z artykułu 86 § 2 Kodeksu Karnego Wojska Polskiego - za przynależność do nielegalnego związku, usiłującego przemocą zmienić ustrój Państwa Polskiego (kara od pięciu lat do kary śmierci włącznie)
-z artykułu 4 § 1 Dekretu z dnia 13 czerwca 1946 r. za posiadanie broni (nawet kilkuminutowe).
Zdjęcie Mamy z akt sprawy
Demokratyczna Armia Krajowa była to nielegalna organizacja młodzieżowa działająca w Strzyżowie n/Wisłokiem, Lutczy, Żyznowie i Rudzie Śląskiej w latach 1949-1950. Za cel stawiała sobie walkę z narzuconym siłą ustrojem komunistycznym. Założona w dniu 1 września 1949 roku w Gbiskach koło Strzyżowa przez Eugeniusza Szczepankiewicza, Tadeusza Nowaka, Kazimierza Łyszczarza, Jerzego Żeglina i Jana Prokopowicza. Zdekonspirowana poprzez zdradę jednego z członków, rozbita przez UB 28 kwietnia 1950 roku. Liczyła 40 osób, z których 33 zostało aresztowanych. Skazani na kilkuletnie więzienie członkowie organizacji odbywali wyroki w Jaworznie, Rawiczu, Wronkach, Fordonie.
Poniżej zamieszczam jej wspomnienia w formie pisanej i w formie fragmentu nagrania wideo zarejestrowanego podczas wizyty po latach w dawnym areszcie śledczym UB w sąsiedztwie Zamku Lubomirskich w Rzeszowie


W więziennej celi i szpitalkach
W 1950 roku mieszkałam u pani Franciszki Wyżykowskiej w rynku w Strzyżowie n. Wisłokiem. Uczęszczałam do ostatniej, maturalnej klasy Liceum Handlowego.
Do nielegalnej organizacji DAK wstąpiłam pod koniec 1949 roku na propozycję mojej kuzynki Zofii Bury, z którą mieszkałam na stancji.
Pochodzę z rodziny chłopskiej. Rodzice moi byli bardzo religijni i od dziecka wpajali nam wiarę i miłość do Ojczyzny. Ojciec był kawalerzystą w Legionach Piłsudskiego i w latach 1919-1920 brał udział w wojnie z bolszewikami. Z jego prostych opowiadań wiedziałam, do czego zmierza komunizm. Nic też dziwnego, że pociągały mnie cele organizacji, która miała się przeciwstawić zniewoleniu naszego narodu. W tym czasie, kiedy wstąpiłam do DAK, represje władzy ludowej były wszechstronne i przejawiały się we wszystkich dziedzinach życia.
Uciskanie rolników obowiązkowymi dostawami dla państwa i zmuszanie ich do tworzenia rolniczych spółdzielni produkcyjnych budziło powszechny sprzeciw.
Wstępując do nielegalnej organizacji, intuicyjnie czułam groźne następstwa tego kroku. W każdym obserwującym mnie człowieku widziałam konfidenta UB. Na zawsze zostały w mej pamięci zebrania konspiracyjne, które były dla mnie dużym przeżyciem. Szczególnie zapamiętałam jedno zebranie w Godowej. Był już późny wieczór, a ja stałam z bronią w ręku jako ochrona, znałam hasło i byłam zobowiązana w razie zagrożenia strzelać. Noc była ciemna i mroźna. Trzęsłam się trochę ze strachu, a więcej z zimna, bo byłam kiepsko ubrana.
Po wsypie aresztowano nas 28 kwietnia 1950 roku w mieszkaniu pani Wyżykowskiej o godzinie czwartej rano. W czasie szczegółowej i złośliwej rewizji pocięto wyściełane krzesła i zdemolowano całe mieszkanie. Przerażenie naszej pani było ogromne. Starsza już kobieta omal nie przypłaciła tego życiem, podobnie jak i nasze rodziny, kiedy dowiedziały się o aresztowaniu.
Katarzyna Szela
skazana za przynależność do WIN
Gdy przewieziono nas do aresztu śledczego WUBP w Rzeszowie, byłyśmy przerażone obchodzeniem się z nami i warunkami, w jakich się znalazłyśmy w celi nr 2, która była betonowym sześcianem bez okien, wentylacji, ogrzewania i wody. Tylko duży, blaszany kibel, stojący na poczesnym miejscu w kącie, zwracał na siebie uwagę, może dlatego, że ogromnie śmierdział. Najważniejszym meblem tego pomieszczenia była zajmująca ponad połowę powierzchni prycza zbita z kilkunastu wąskich desek, powyginanych - każda w inną stronę. Za pościel miały służyć strzępy starych sienników i zupełnie już zużytych szczątków koców.
W kącie pod sufitem, w pobliżu żelaznych drzwi paliła się bez przerwy piętnastowatowa żarówka. Siedziałyśmy we trójkę: ja, Zosia Bury oraz starsza pani Karolina Gwiżdż ze Stronnictwa Narodowego.
Dokuczały nam nie tylko okrutne, ciągnące się całymi dobami śledztwo, głód i zimno - bo byłyśmy licho odziane; najbardziej trapiła nas myśl, co przeżywają nasze rodziny, nie mając od nas i o nas żadnej informacji. Grożono nam wywózką na Sybir i tak rodzice byli na początku informowani. Spałyśmy zziębnięte na nierównej pryczy, praktycznie bez podściółki i przykrycia. Trudno było odróżnić dzień od nocy, bo właśnie w nocy najczęściej wzywano nas na śledztwo.


Po kilku miesiącach gehenny w ubowskich kazamatach odbyła się w końcu parodia rozprawy przed Rejonowym Sądem Wojskowym i z wyrokiem pięciu lat pozbawienia wolności zostałam przewieziona do więzienia karno-śledczego na Zamek Lubomirskich. Tu z uwagi na bardzo zagrożony stan mojego zdrowia (zachorowałam na gruźlicę) umieszczono mnie w celi więziennego szpitala. Leczyli nas więzienni lekarze, którzy mieli wyroki i sami byli chorzy. Nie było warunków do leczenia ani odpowiednich leków.
Rodzina po wyroku pisała prośby o warunkowe zwolnienie mnie ze względu na stan zdrowia, ale bez żadnego rezultatu. Ojciec był w Warszawie u Bieruta, lecz nie został do niego nawet dopuszczony.
Na Zamku leżałam z przybraną ciocią (tak ją nazywałam). Nazywała się Katarzyna Szela i była skazana za przynależność do WIN-u. Kobieta ta po przejściach na UB niedługo po wyjściu na wolność zmarła. W czasie śledztwa była strasznie torturowana. Jeden z lekarzy więźniów, starszy pan o nazwisku Rybicki, był dobrym przyjacielem cioci i wspaniałym człowiekiem. Starał się pomagać każdemu, jeżeli to tylko było możliwe. Po kryjomu robiłyśmy różańce z chleba, które jakimiś drogami ciocia przesyłała do naszych rodzin na wolność. Wiadomo - doświadczona łączniczka WiN-u.
Jeszcze pod koniec 1950 roku przewieziono nas do więzienia karnego do Fordonu n. Wisłą koło Bydgoszczy i tu trafiłam na oddział dla chorych. Były tu cele sześcioosobowe z trzypiętrowymi łóżkami po obu stronach. Sienniki były napełnione starą już słomą, którą co pewien czas na rozkaz "maharadży" (tak nazywałyśmy sanitariusza na naszym oddziale) trzeba było wysypać między łóżka w celu przeprowadzenia "rewizji" i z powrotem napchać nią sienniki. "Maharadża" był to młody sanitariusz o cechach sadystycznych. Bardzo nienawidził naszej współwięźniarki, hrabiny Konarzewskiej, która umiała odwzajemnić mu się tym samym. Silił się więc na różne kary, a ponieważ była starą kobietą, więc ciężko to wszystko znosiła.
W obliczu swojego nieszczęścia wszystkie byłyśmy solidarne i zgodne, że trzeba sobie wzajemnie pomagać, aby się nie załamać psychicznie. Do pracy nas nie brano ze względu na zdrowie. W czasie kilkuminutowego spaceru na powietrzu, chodzenia w kółko w odstępie kilku kroków jedna od drugiej, czasem z daleka udało mi się zobaczyć nasze dziewczyny z DAK - dwie Zosie, Izę i Tosię, które pracowały w hafciarni.

Córka Zofii Szymanowskiej 
Córka Zofii Szymanowskiej 
Na szpitalce zżyłam się szczególnie z dwiema więźniarkami z celi. Jedną była Zosia Szymanowska z Elbląga, która dostała wyrok za to, że mąż należał do AK (por. Zygmunt Szymanowski ps. „Jezierza”), a ona o tym wiedziała i nie zgłosiła do UB. Męża skazali na karę śmierci i wyrok został wykonany, a jej trójkę dzieci - dwie dziewczynki i chłopczyka urodzonego już w więzieniu (tutaj pamięć mamę zawiodła, bo w więzieniu śledczym na Mokotowie urodziła się trzecia córka Zofii i Zygmunta) - wychowywała stara matka na wolności. Druga przyjaciółka to Władysława Jerominow, też matka trojga dzieci wychowywanych przez rodzinę.
Stanisław Środoń żołnierz jednostki karnej
brat mamy ok 1951-1952
Mój kontakt z rodziną opierał się na listach. Widzenie ze względu na dużą odległość miałam w Fordonie w ciągu trzech lat tylko kilka razy. Na jednym z widzeń dowiedziałam się, że mój brat Stanisław został wcielony do jednostki karnej, do tak zwanych batalionów roboczych i kopie na Śląsku węgiel. Bardzo to przeżyłam, że nie tylko jestem przyczyną zmartwienia, ale i inni cierpią przeze mnie zupełnie niewinnie.
Kończąc moje krótkie wspomnienia, chciałabym podkreślić, że wciąż mam poczucie krzywdy i żalu, że nasi Rodzice, jak i spora część naszych koleżanek i kolegów nie doczekali tej wolności, o którą walczyli i dla której cierpieli. Dręczy mnie również obawa, żeby ta upragniona wolność nie została przez naszych polityków zaprzepaszczona.

Mama zmarła 12 października 2000 r.

Opracowano na podstawie książki Jana Prokopowicza "Młodość zdeptana lecz nieujarzmiona. Demokratyczna Armia Krajowa w latach 1949-1955", Rzeszów 1999.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz